Rano budzi mnie deszcz – to dobrze, bo mogę dalej spać. Kiedy godzinę później decyduję się wstać wciąż pada. Jest to typowy, ulewny, tropikalny deszcz, który nie składa się z kropel, ale raczej z pionowych strumyków wody. Chyłkiem przemykam się na śniadanie, dziś wyjątkowo europejskie: sadzone jajka, tosty i marmolada pomarańczowa. Deszcz najwyraźniej czekał aż zjem – bo znika kiedy dopijam herbatę. Ruszam na poszukiwanie taksówki, ulice toną w wodzie, błoto po kolana, w rynsztokach rwące strumienie. Krótkie targi z taksówkarzem i po chwili przebijamy się do centrum KTM… Na komunikację miejską jeszcze nie jestem gotowy.
Pierwsza rzecz, jaką muszę dzisiaj załatwić to TIMS – lokalna legitymacja trekkera – oraz bilety do parków narodowych. TIMS (Trekker Information Management System, czy jakoś tak) to czysta fikcja – w założeniach miał to być system pozwalający ustalić gdzie znajduje się dany trekker i zarządzać ilością osób odwiedzających dane rejony – de facto jest to kolejna opłata, którą pobiera lokalny rząd. Urzędnik nawet nie udaje, że czyta mój pieczołowicie wypełniony formularz, daje mi tylko pustą legitymacje, która własnoręcznie wypełniam (podejrzewam, że gdybym jako cel treku wpisał księżyc, nie zwróciłby na to uwagi), przykleja zdjęcie, przybija pieczęć. Lżejszy o 1500 rupii udaje się po bilety do parków – tym razem wychodzę uboższy o 2000 rupii. Wypijam szybką herbatę w jednym z okolicznych tea house’ów i ruszam spacerkiem do Thamelu.
Przed Thamelem zahaczam o dworzec autobusowy – doprawdy, jest to przedsionek piekieł. Wielkie, błotniste boisko, na którym zgromadzane jest kilkaset mniejszych i większych autobusów, krzyki, klaksony, tłumy ludzi, upał, kurz z pobliskiej parade ground… Dworzec zachodni w Warszawie wydaje się przy tym krainą wiecznej szczęśliwości i nieskończonego piękna. Udaje mi się odnaleźć okienko z biletami, ale do odjazdu jeszcze trzy dni, a będę w okolicy jeszcze co najmniej raz. Zapamiętuję więc tylko lokalizacje i ruszam dalej.
Droga do Thamelu dosyć długa i nużąca – idę wzdłuż lokalnej Marszałkowskiej, co jest wątpliwą atrakcją. Udaje mi się jednak zlokalizować Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które kiedyś będę musiał odwiedzić – wiza kończy mi się na dzień przed wylotem.
Sam Thamel dokładnie tak jak się spodziewałem. Masa tandetnych sklepików nastawionych na zachodnich turystów, szemrani kolesie (kilka razy chcieli mi sprzedać trawkę) i wąskie uliczki, na których riksze i taksówki walczą o miejsce z pieszymi. Do tego oczywiście masa agencji turystycznych, knajp i guesthouse’ów. Całkiem sporo turystów, w najróżniejszym wieku. Generalnie dzielnica sprawia wrażenie przedsiębiorstwa turystycznego. Nepal z dykty i plastiku. Przewodniki opisują tą dzielnicę jako ‘bustling’. Psu na budę taki bustling. Wolę swoją Boudhę – miejscami bieda aż piszczy, ale autentycznie.
No, ale Thamel ma największe stężenie agencji turystycznych na metr kwadratowy. A agencje to dokładnie to, czego teraz potrzebuje. W połowie października wybieram się do tzw. ‘restricted area’, czyli rejonu, do którego wjechać można jedynie po uzyskaniu specjalnego pozwolenia. Oficjalnie mogą wjeżdżać tam tylko grupy (min. 2 osoby, może to być dwójka trekkerów), ale większość agentów wykorzystuje wyjazd w te rejony do dojenia turystów. Wmawiają im mianowicie, że konieczne jest zorganizowanie wyprawy z przewodnikiem (a także tragarzami, przenośną toaletą i elektrycznym prysznicem), na co większość się łapie. Koszty – niebotyczne. W rzeczywistości wystarcza jedna osoba – druga może być martwą duszą, którą załatwia agent. Oczywiście martwej duszy trzeba kupić pozwolenie, ale w porównaniu z kosztem zorganizowanej wyprawy, jest to koszt nikły.
W pierwszej agencji nie mam szczęścia. Tłumaczę co i jak, na co Pan agent mówi ‘you need an organized tour’ – ‘no,I don’t’ odpowiadam nieco znużony. Pan agent łapie w czym rzecz i oschle stwierdza, ze mi nie pomoże. 10 metrów dalej trafiam na bardziej kooperatywnego agenta, który zgadza się wszystko załatwić za niewielkim service charge – 20 USD (początkowo chciał 25, ale nie byłbym sobą, gdybym się nie potargował).
Zadowolny z obrotu sprawy idę skonsumować mały obiad – moje ulubione danie nepalskie, czyli momo, małe pierożki. Momo występują w różnych postaciach i z różnymi nadzieniami – standardowo mięso lub warzywa; gotowane, smażone, smażone z jednej strony lub na zimno. Osobiście najbardziej cenie sobie smażone momosy z warzywami. Podawane są z sosami, w których pieroga macza się przed konsumpcją.
Wzmocniony pierogiem (x10) ruszam spacerem do jednej z bardziej znanych świątyń buddyjskich w Kathmandu i Nepalu w ogóle – Swayambunath. Spacer sam w sobie bez przygód, pomijając kilku dilerów i przystanek na moście, z którego robię kilka zdjęć potwornie brudnej rzece. Świątynia leży na wzgórzu, prowadzi do niej kilkaset schodów. Już na schodach spotykam pierwsze małpy – są piękne, dokładnie jak Baboons (szympansy?), które widziałem w Nigerii. Jeden baboon nawet mieszkał z nami przez jakiś czas, ale to zupełnie inna historia. Robie kilka zdjęć małpom, stupom i rzeźbom, po czym ruszam na górę. Widoki rewelacyjne, do tego sporo turystów i trochę naciągaczy (‘do you need a guide, Sir?’), których olewam. Robię więcej zdjęć, wącham kadziła, oglądam rzeźby, wzruszam się stadami świątynnych psów, które obok małp są głównymi mieszkańcami tego miejsca. W chwile potem dochodzi do Starcia z Małpą!
Nieco spragniony kupuję dwa mango smoothies w jaskrawożółtych kartonikach i ruszam zwiedzać dalej. Dostrzega mnie spora małpa – wielkości średniego psa – i z oczyma utkwionymi w kartoniku, rusza w moją stronę. ‘Nie, głupia’ wołam ‘to nie jest owoc, idź sobie’, ale małpa nie ustępuje… Troche jestem zaniepokojony, bo ugryzienia i zadrapania tych małp to główne źródło zakażeń wścieklizną w Nepalu… Ostatecznie rzucam jej kartonik, który zostaje zręcznie schwytany. Staje obok, oczekując, że po pierwszym gryzie małpa wyrzuci papier precz i sobie pójdzie. Okazuje się, że to ja jestem głupi. Małpa rozrywa kartonik, przechyla go, wypija ostatnie krople smoothiesa, po czym zaczyna wylizywać wnętrze. Z wrażenia upuszczam rurkę do drugiego smoothie. W pierwszym odruchu chce podnieść i wykorzystać, ale szybko uświadamiam sobie, że rurka pokryta odchodami małp, psów i gołębi może być lekkim zagrożeniem dla zdrowia. Drugi, pełny, kartonik również trafia do małpy, która radzi sobie z nim zaskakująco dobrze. Ach, doprawdy, jak niewiele nas dzieli! ;-)
Biorę taxi do stupy. Za przejazd przez całe KTM płace 350 NRS, co jest niezłą ceną, biorąc pod uwagę, że kurs trwa ok. 40 minut. Wysiadam przed głównym wejściem do stupy. Kręcę młynkami modlitewnymi i ruszam do swojego klasztoru. Po drodze wpadam do fryzjera – za 100 rupii zostaje pięknie ogolony na zero, plus dostaję masaż głowy i karku, po którym czuję się jak wielkie, leniwe kocisko; prawię, że mruczę. Potem zahaczam o lokalny bar mleczny, stołują się w nim głównie mnisi z mojego klasztoru i pracownicy lokalnych sklepów. Ceny – 25-30% tego, co w knajpach turystycznych. Biorę masala tea (słodka herbata z mlekiem i przyprawami), zupę warzywną (dużo świeżych, chrupiących warzyw plus domowe kluski), coś, co nazywa się Thuk pah (co okazuje się tybetanską odmianą zupy z warzywami, bez klusek, ale za to z mlekiem) i momo. Już przy pierwszej zupie wiem, że przesadziłem – ostatecznie momo biorę na wynos. Jedzenie znakomite, podobnie jak ceny; wszystko kosztuje mnie 150 rupii.
Na dziś mam zaplanowane tylko jedno zadanie więcej – musze oddać pokrowiec na plecak do naprawy. Firma Deuter, która pokrowiec uszyła ma u mnie duży minus, po locie WAW-KTM, pojawiło się w nim kilka dziur i przetarać. Ruszam więc w poszukiwaniu krawca i po chwili znajduje otwarty warsztat. Pokazuję w czym rzecz, a krawiec – mlody chłopak, ma 16, może 18 lat – podchodzi do sprawy z cała powagą. Dobiera nić pod kolor, odpowiednio mocna podkładkę (również pod kolor) i od razy bierze się do roboty. Po 10 minutach mam pięknie załatany pokrowiec. Pytam o cenę, na co słyszę ‘as much as you think’. Daje mu 50 rupii – z szerokości krawcowego uśmiechu wnioskuję, że – wyjątkowo – nie poskąpiłem. Co mnie zresztą cieszy – w pełni zasłużył. Z ciekawości pytam o koszta uszycia dwuczęściowego garnituru z wełny, razem z materiałem – 5000 rupii, czyli jakieś 60 USD.