Jako że dzień wczorajszy obfitował w multum atrakcji, dzisiaj postanowiłem odwiedzić tylko jedno miejsce – Bhaktapur, dawną stolice Nepalu, położoną kilkanaście kilometrów od Kathmandu. Taksówką dojeżdżam do Ratna Park, parku położonego w centrum miasta, dalej mam zamiar jechać zbiorkomem. Mam szczęście, bo mój taksówkarz wysadza mnie dokładnie na wprost przystanku autobusów do Bhaktapur.
Komunikacja zbiorowa w Nepalu to wyjątkowo szeroki temat, który dzisiaj mam nadzieję poznać nieco lepiej. Na samym dole drabiny znajdują się mechaniczne riksze, które z racji na pagórkowatość miasta i traffic, który wymaga decyzji podejmowanych w mgnieniu oka, nadają się wyłącznie do wycieczek na krótkie dystanse. Nieco wyżej znajdują się riksze silnikowe, czyli Tuk-tuki – urocze, trójkołowe pojazdy, coraz częściej napędzane silnikiem elektrycznym. O Tuk-tukach napiszę nieco więcej niżej. Potem mamy mikrobusy – coś jak pomniejszone wersje naszych busów z Zakopanego i okolic – i na koniec właściwe autobusy. Autobusy też są mniejsze – mają 6-7 rzędów miejsc, w każdym rzędzie mieszczą się cztery osoby, dwie przy każdym oknie. Załoga autobusu składa się z dwóch osób – kierowcy i menedżera pojazdu, który ma za zadanie zbieranie pasażerów, informowanie wszystkich wokół dokąd autobus jedzie, oraz zbieranie opłat za bilety. Na samej górze drabiny mamy zaś taksówki , o których pisałem już wcześniej. Taksówki docierają w dowolnie wybrane miejsca, ale niekoniecznie są szybsze od Tuk-tuków. I 10x droższe.
Menedżer mojego pojazdu szybko wyławia mnie z tłumu, wołając ‘Bhaktapur?’. Potwierdzam, pytam o cenę i dowiaduję się, że po tej podróży zbiednieję o 20 rupii. Cena jest oszałamiająca, więc szybciutko ładuję się na pokład. W nieco ponad godzinę później jesteśmy na miejscu. Odwiązuję arafatkę z twarzy (ilość pyłu na nepalskich drogach jest zabójcza, sporo miejscowych nosi specjalne maski na twarz – prostokąty materiały z gumkami po bokach, które zaczepia się o uszy, osłaniając usta i nos) i ruszam na podbój Bhaktapur.
Bhaktapur to dosyć dobrze zachowane miasto średniowieczne. Wąskie uliczki, drewniane domy, place (łącznie z klasycznym Durbar square, placem przed pałacem króla) i placyki, enklawy klasycznego rzemiosła. Miasto ma dwa ciągi komunikacyjne – jeden turystyczny, który zaczyna się od Durbar square, z masą sklepików z lepszej lub gorszej jakości produktami, na które łasi są turyści i drugi, gdzie toczy się normalne życie. Nieco za późno wysiadam z autobusu, więc na początku trafiam na ten drugi ciąg. Robię trochę zdjęć i przymierzam się do fotografowania ludzi… Trafia mi się urocza dziewczynka, a potem biorę się za kamieniarza, który nie zwraca na mnie specjalnej uwagi, i nie wychodząc z rytmu wydobywa swoje lwy z kamienia. Potem pani od sortowania ziaren – tu też z górki, co prawda pani explicite życzy sobie pieniędzy za sesję, ale zgadza się – robię kilka zdjęć, moim zdaniem całkiem udanych, płacę i idę dalej. Zachęcony sukcesem próbuje szczęścia u kolorowo ubranych dziewcząt, robiących na drutach czapki i inne utensylia od zimna. Wyglądają zjawiskowo, ale na zdjęcia się nie zgadzają, pieniędzy również nie chcą. Zaczepiam kilka grupek, ale odpowiedź jest wszędzie taka sama. Żeby podnieść się na duchu zjadam momo w barze dla tubylców. Płace 30 rupii za pierogi z mięsem, co jest zdecydowanym rekordem. Pierogi jak zawsze znakomite, do tego pływają w pikantnej, nieco mlecznej zupie, która pochłaniam równie chciwie jak pierogi.
Po momosach robię się senny. No, trucizna działa szybko, myślę sobie, i ruszam na plac Durbar zrobić kilka ostatnich zdjęć. W chwile potem znajduję autobus z powrotem. Menedżer pojazdu tym razem jest sprytny – chce 50 rupii za kurs do KTM. Robię wielkie oczy i pytam jak to możliwe – w jedną stronę 20, a w drugą 50? Wyraźnie zbijam go z tropu, chyba jest mu głupio. ‘I’ll pay you twenty, OK?’ pytam, na co on ochoczo kiwa głową. W 40 minut później jestem przy Ratna Park.
Zachęcony udaną podróżą autobusem, szukam tuk tuka, który zabierze mnie do stupy. Okazuję się to wyjątkowo proste, bowiem tuk tuki gromadzą się pod tablicami z numerami tras. Znajduję właściwą tablicę i już po chwili jestem w środku. Standardowy tuk tuk jest maksymalnie klaustrofobiczny – w środku ma może 120 cm wysokości i 150 długości, wąskie ławki pod ścianami i okna, które kończą się na wysokości brody. Na te wąskie ławki wchodzi do 6 osób z każdej strony. Jako że okna są nisko, a głowa wysoko, widać niewiele, co dla osoby spoza Kathmandu może być frustrujące. Należy się jednak wyluzować i czekać aż menedżer pojazdu (bo w tuk tuku również mamy kierowcę i menedżera) dam nam znać, że czas wysiadać. Pojazd, którym jechałem nie miał żadnych wskaźników – wyłącznie kierownicę, pedały i otwartą skrzynie biegów (widać było stalową linkę, którą służy do zmiany przełożeń). Nie zmienia to faktu, że szybko i w miarę komfortowo (jak na Nepal) dojechałem na miejsce, płacąc ułamek tego, co zapłaciłbym jadąc taksówką. Zdecydowanie polubiłem tą formę transportu.
Dzień kończę wizytą w moim ulubionym barze mlecznym, tym razem nieco kontroluję się przy zamawianiu. Czarna herbata, Thuk pah i smażony ryż z warzywami. Wokół mnie kobiety w tybetańskich strojach, zywo konwersują. Żałuję, ze nie rozumiem ani słowa – może warto by się podciągnąć lingwistycznie w tym kierunku… No, ale to plany na dalszą przyszłość. Zaczepia mnie młody Nepalczyk, rozmawiamy trochę, ma 22 lata, właśnie kończy 10th grade, czyli coś jak nasza II klasa liceum (w starym systemie), potem planuje zostać nauczycielem. Pochodzi z Solu Khumbu, czyli dystryktu nieopodal Everestu. Fakt, że wiem, gdzie leży jego dystrykt sprawia mu dużą przyjemność. Rozmawiamy trochę o trekach, potem pyta mnie, czy jestem żonaty… Przez chwilę zastanawiam się, czy mnie czasem nie podrywa, ale zaraz przypominam sobie, że tutaj chłopaki chodzą za rękę, bo są kumplami, klimaty homoerotyczne nie mieszczą się w tutejszej mentalności, a w każdym razie nie są powszechnie akceptowane i z całą pewnością nie eksponowane.
Na koniec kilka słów o piwie w Nepalu. Standardowo piwo sprzedaje się w butelkach (nie widziałem jeszcze beczkowanego) 0,66l. Najpopularniejsze marki to San Miguel, Tuborg i Everest. Piwo jest dosyć drogie – wspominana butelka 0,66 kosztuje 150 rupii (6 zł) w sklepie i ok. 300 w knajpie. Biorąc pod uwagę, że w ulicznym bhatti można najeść się do syta za 100-150 rupii, jest to koszt znaczący. Na prowincji można spotkać piwo jęczmienne, ale nie miałem jeszcze okazji go spróbować. Lokalne alkohole takie jak niepowtarzalna jabłkowa brandy z okolic Jiri są w KTM praktycznie niedostępne (znaczy się, najpewniej trzeba wiedzieć gdzie szukać).