15.IX.2010 – Kathmandu-Jiri.

W wieczór przed wyjazdem do Jiri idę do stupy zapalić maślaną lampkę w intencji powodzenia wyprawy. Okazuje się to bardziej złożone niż myślałem… Na samym początku mam wątpliwości co do samego zastosowania takich lampek – obawiam się, że być może pali się wyłącznie w celu uczczenia pamięci zmarłych. Moje ubezpieczenie obejmuje co prawda transport zwłok, ale wolę ruszyć w góry ze zdecydowanie pozytywniejszym nastawieniem. Na szczęście ekspertów nie brakuje, w końcu mieszkam na terenie klasztoru. Zaczepiam jednego z młodych mnichów i pytam, czy intencji powodzenia wyprawy mogę taką lampkę zapalić. Jak najbardziej, mogę. Lampki są uniwersalne i mogą być palone praktycznie w każdym pozytywnym celu.

Ruszam więc w stronę stupy i po chwili natykam się na starszą Tybetankę, która sprzedaje lampki. Gestem pytam, czy mogę – “five rupees” słyszę. Płacę, biorę lampkę i chcę iść do stupy. Nic z tego! Lampkę pali się na miejscu, jeśli chcę zapalić w stupie, muszę iść do stupy i tam znaleźć odpowiednik pani od lampek. Odpalam lampę od jednej z już płonących, robię niezdarny pokłon, mruczę, że to w intencji udanego treku, dziękuje Tybetance i idę dalej. Mam już podstawową wiedzę, więc w stupie radzę sobie znacznie lepiej. Znajduję pomieszczenie z lampkami – a są tu lampki wszelkich rodzajów i wielkości, od malutkich, aż po potężne znicze – odpalam, ze skupieniem i precyzją określam intencję, na koniec wykonuję nieco zgrabniejszy pokłon. Przy wyjściu płacę kolejne 5 rupii i szukam na ostatni przed wyjazdem obchód stupy. Natychmiast czuję, że jestem w dobrych rękach, ani chybi intencja została uznana z godną i przyjęta. Oby.

W dniu wyjazdu budzę sie o 0400 i taksówką ruszam do przedsionka piekieł. Dworzec autobusowy Ratna Park w nocy wygląda równie źle, co w dzień – podejrzewam, że dla tego miejsca nie ma już ratunku. Po chwili krążenia znajduję swój autobus, plecak (szczelnie opakowany pokrowcem) wstawiam do środka, jako że dach jest szczelnie załadowany workami z ziarnem. Autobus jest pełny, ale na razie nie ma tłoku – ostatnie dwie godziny podróży radykalnie to zmienią, super express stanie się wówczas osobowym. Podróż przebiega bez większych niespodzianek, jest kilka krótkich toilet stops i jeden dłuższy przystanek na dal bhaat, ok. 1000, czy w porze nepalskiego śniadania. Nepalczycy tradycyjnie piją rano (ok. 0600) jedynie herbatę, a ok. 1000 jedzą sporą dawkę dal bhaat, co wystarcza im do ok. 1800, kiedy to jedą ostatni posiłek – zazwyczaj też dal bhaat.

Do Jiri docieramy spóźnieni jedynie godzinę. Miasto robi dobre wrażenie: miłe, zadbane, położone w dolinie z widokiem na zamglone, lesiste szczyty. Klimaty nieco bieszczadzkie, mimo że większość tych szczytów ma ponad 3000 mnpm, a samo Jiri leży gdzieś w okolicach 2000 mnpn. Na miejscu próbuje złapać autobus, albo jeep do Shivalaya, skąd miałem zacząć trek, ale okazuje się, że droga nie wróciła jeszcze do stanu używalności po monsunie. “Bus in 2 weeks, maybe” mówią tubylcy. Wygląda więc na to, że jutro długi dzień – muszę najpierw dojść do Shivalaya, a potem dalej, do Bhandar, gdzie zgodnie z planem mam zakończyć jutrzejszy dzień.

Jeszcze na punkcie kontroli paszportów kilka kilometrów przed Jiri, zaczepia mnie właściciel jednego z lokalnych lodge’ów – Jirel. Dobrze patrzy mu z oczy, ceny ma dosyć przystępne, a poza tym jego lodge został wymieniony w moim przewodniku. Dochodzę do wniosku, że nie ma co kombinować i zostaje na noc u niego. Na obiad dostaje rewelacyjną zupę czosnkową i porcję dal bhaat, która powaliłaby jaka. ceny 2x wyższe niz w moim tybetańskich bhatti w Kathmandu, ale w końcu jesteśmy już dosyć głęboko w górach. Za to pokój kosztuje grosze – 100 rupii za noc. Zgodnie z lokalnym podejściem, pokój traktowany jest jedynie jako dodatek do jedzenia. Nie jest trudno wytargować pokój za darmo, o ile zje się na miejscu dwa – trzy posiłki.

Jirel, który jest licencjonowanym przewodnikiem, najwyraźniej nie może doczekać się sezonu – chodzi w kółko znudzony i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Trochę rozmawiamy, pokazuje mi kawałek miasta, ale wciąż wisi nad nim jakiś cień. Może powinienem zabrać go na piwo? Ostatecznie zostawiam go z jego cieniem i sam ruszam kawałek jutrzejszą trasą. Robię trochę zdjęć, prowadzę też uroczą konwersację z dwiema dziewczynkami w wieku mocno wczesnoszkolnym. Chcą ode mnie długopisu, cukierków, albo pieniędzy… Odmawiam, bo spełnianie takich życzeń prowadzi jedynie do eskalacji żebractwa. Ostatecznie proszą o zdjęcie, na którym wychodzą straszliwie spięte, mimo moich prób rozładowania atmosfery.

Po powrocie udaję mi się znaleźć lokalne cyber cafe. Jest to przedpotopowy komputer wciśnięty gdzieś w kąt sklepu ogólnoprzemysłowego. Natychmiast staje się lokalną atrakcją – młode dziewczęta tłoczą mi się za plecami, podglądając, co robię ba facebooku, przed sklepem gromadzi się kilku dorosłych mężczyzn, którzy obserwują mnie nieco bardziej dyskretnie. Staram się nawet nie myśleć o kwestiach bezpieczeństwa. W końcu konto na FB to nie jest zasób, który należy przesadnie chronić.  Owa nieskrępowana ciekawość jest bardzo w Nepalu charakterystyczna. Wielokrotnie zdarzało się, że kiedy wyciągałem telefon, żeby sprawdzić, czy mam zasięg, wokół mnie gromadziła się grupka porterów, dzieci, czy kto tam akurat był w okolicy i bez żadnych oporów obserwowała, co robię. Podobną atrakcją było golenie się – w górskich lodge’ach nie ma łazienek, a lustro zazwyczaj jest jedno, przymocowane na stałe gdzieś na zewnątrz. Jako że nie chciałem wyglądać jak zaniedbany Yeti, starałem się golić co 3-4 dni. Za każdym razem byłem bacznie obserwowany przez kilka osób, które przyglądały mi się z autentycznym zainteresowaniem. Co ciekawe, nie było przy tym żadnych komentarzy, śmiechów, złośliwości, czy wrogości.

Pod wieczór kąpiel – mój lodge ma mieć “24h hot water”, spodziewam się więc gorącego prysznica. Nic bardziej błędnego, prysznic jest lodowaty. Ale właściciel gotuje mi wiadro gorącej wody, w ten sposób faktycznie jest “24h hot water”.

Potem kolacja – jest kilka tygodni przed sezonem, więc w jadalni jestem na razie jedynym przyjezdnym, wokół grupka tubylców. Chwila rozmowy, po czym koncentrują się na TV. Leci właśnie nepalski odpowiednim “Magdy M”, czy innego “M jak miłość”. Cukierkowe sceny zabawnie wyglądają na tle lekko nadgryzionych miejskich krajobrazów Kathmandu, czy innego dużego miasta.

Po jedzeniu próbuje lokalnego wina – jakiejś odmiany rakshi. Smakuje fuzlem, poza tym nieco jak wytrawna Choya albo tokaj bez cukru. Pędzą to z ryżu i millet, z dodatkiem jakiegoś specjalnego zioła. Zastanawiam się, czy nie jest to przypadkiem ta słynna himalajska viagra, ale nie, to jakiś korzeń, o którym niewtajemniczeni nie wiedzą.

Na koniec dnia niespodziewane spotkanie – słyszę rozmowę po angielsku, po czym do lodge’owej jadalni wpada starsza pani Brytyjka. Zaczynamy rozmawiać, okazuje się, ze przed przeprowadzką do Nepalu mieszkała przy Russel Square, dwa kroki od UCL, na którym studiowałem przez ponad 3 lata. Zna też Rogera Raya, znajomego z forum Lonely Planet – doprawdy, świat jest mały. Brytyjka ma niestety skłonność do monologowania, na 1.5h rozmowy, mówię może 10 minut. Jest wolontariuszką i prowadzi organizację charytatywną, która rekrutuje i rozmieszcza innych wolontariuszy w Nepalu. Dużo ma pasji, energii i spontaniczności, nieco gorzej z planowaniem, analizą i organizacją.