21.IX.2010 – Bupsa-Pangum.

Dzisiaj kończę pierwszy odcinek treku. Zamiast iść na północ, do Lukli, jak znacząca większość osób idących z Jiri, skręcam na południe, w stronę doliny Arunu i miasta Tumlingtar. Wyprawa do Lukli kosztowałaby mnie 2 dni, do tego wracać musiałbym tą samą drogą. Lukla nie ma wiele do zaoferowania, jest to stricte turystyczny ośrodek, początek większości wypraw na Everest i treków do EBC. Na bardzo prężnie działającym lotnisku w sezonie ląduje nawet 50 małych samolotów dziennie. Trek do Tumlingtaru ma jedną poważną zaletę – jest bardzo, ale to bardzo mało uczęszczany, infrastruktura turystyczna jest bardzo prymitywna i można się tutaj otrzeć o nieskażoną zachodnimi wpływami kulturę Szerpów, Rai i Gurungów.

Dzień zaczyna się od małego trzęsienia ziemi – lodge ownerka pokazuje mi drogę na skróty do Kharte, pierwszej wioski na dzisiejszej trasie. Skrót w stylu nepalskim – prawie pionowo do góry, po stopniach wysokości ok. pół metra. Na jeden z nich nie daje rady wejść, jest zbyt stromo, plecak przeważa mnie do tyłu. Pomocna dziewczyna podaje mi jednak rękę i wciąga na stopień. Ruszam dalej łożyskiem wyschniętego strumienia i po 20-30 minutach dochodzę do właściwej drogi. Gubię się tylko raz, ale bardzo uprzejmy Nepalczyk odprowadza mnie na właściwą ścieżkę. “Dhanyabad” – dziękuję – mówię i ruszam dalej.

Dziękowanie w Nepalu to dosyć złożona kwestia – nie dziękuje się tutaj za proste rzeczy, czy wykonanie czynności, za którą się zapłaciło (na przykład podanie jedzenia, czy herbaty). Jest rozumiane samo przez się, że jest to praca, którą trzeba wykonać i nie ma za co dziękować. “Dhanyabad” stosuje się w przypadku poważniejszych zadań, czy kiedy ktoś wyświadczy nam przysługę. Ciężar gatunkowy tego słowa jest o wiele większy niż naszego “dziękuję”, czy angielskiego “thank you”. Wielokrotnie obserwowałem skrajne zdumienie Nepalczyków, kiedy Westernersi dziękowali im “dhanyabad” za banalne rzeczy, za które zresztą płacili. Sytuacja wygląda nieco inaczej w Kathmandu, gdzie większośc osób posługuje się lepszym lub gorszym angielskim. Tutaj jest przyjęty zachodni styl dziękowania z dużą ilością thank yous. Osobiście, za proste rzeczy dziękuję po angielsku, albo zwyczajnie kiwam głową, czy wydaję jakieś pozytywne, zachęcające mruknięcie.

W 1/3 drogi do Pangum zatrzymuję się na herbatę w prostym bhatti, które prowadzi mała, uboga rodzina – pan domu, żona i małe dziecko. Kobieta patrzy na mnie podejrzliwie, podejrzewam, że zazwyczaj zatrzymują się u nich porterzy, jako że trekker na tej trasie to ewenement. Pan domu jednak – jak to większość Szerpów – uosobienie łagodności empatii. Niesamowite jak pozytywne osobowości kształtują się w tych ciężkich warunkach.

Niedługo potem docieram do Pangum, mojego dzisiejszego celu. Znowu trafiam do lodge’a prowadzonego przez samotną, młodą dziewczynę z burzą kruczoczarnych włosów. Bardzo jest sympatyczna. Zastanawiam się jak tu zaprosić taką Sherpani na kawę. Po angielsku zna może 5 słów, a najbliższy przybytek przypominający kawiarnie znajduje się w Lukli, długi dzień drogi w jedną stronę. Co gorsza, po takiej wyprawie najpewniej bylibyśmy już co najmniej zaręczeni, oni tu bardzo poważnie podchodzą do relacji męsko-damskich. Muszę sprawdzić jak jest po nepalsku singiel.

Pangum to dzisiaj najsmutniejsze miejsce na ziemi. Mgła, mżawka, przejmujące zimno i potworna wilgoć. Mam tu spędzić cały dzień (i noc) – robię pranie, chwilę śpię, ale w końcu atmosfera miejsca i mi się udziela. Na domiar złego moja czarnowłosa Sherpani gdzieś zniknęła, zostawiając mi cały przybytek i małego chłopca. Ruszam w miasto poszukać sklepu, kupię sobie ciastka, rum i kolę, to powinno nieco oswoić wilgotne mglistości. Niestety, miasto kończy się po dwóch domach. Jeden nawet wygląda na sklep, ale bliżej dolnego ograniczenia skali, jeśli chodzi o nepalskiego Michelina. Nawet porterzy omijają go łukiem, co musi bardzo źle świadczyć o tym miejscu. Zawracam i w drodze do domu spotykam swoją gospodynię – jestem uratowany

Zamawiam zupę czosnkową, chow mein i szerpański specjał rozgrzewający, tongba, czyli wino z ryżu i prosa. Podaje się je w kubku pełnym sfermentowanego prosa, zalewa wrzącą wodą, a następnie sączy przez długą, bambusową rurke. Smakuje nieźle, wyraźnie też rozgrzewa, zdecydowany krok do przodu w stosunku do chaang, ale nie tak smakowite (i mocne) jak rakshi. Na tongba kończy się lista lokalnych alkoholi, które miałem spróbować. Przyjdzie ograniczyć się do herbaty i filtrowanej wody.

Po obiedzie długa rozmowa z Szerpani – moje nadzieje pryskają, mimo 21 lat, jest mężatką z 3-letnim stażem, z dwójką dzieci na koncie. Z tego, co zrozumiałem, jeszcze nie chodziła do szkoły, mimo że jedna ze szkół Hillary’ego znajduje się na drugim końcu wsi. Lodge jest wyraź pogrążony w przedsezonowym maraźmie – w ciągu ostatnich kilku tygodni jedynie 8 osób zatrzymało się na jedzenie, jedna grupa na telefon do rodziny. Ja jestem pierwszą osobą, która zostaje na noc.

Pod koniec dnia mgły nieco odpuszczają, podobnie mżawka – robię kilka zdjęć i idę spać z nadzieją, że jutro obudzi mnie słońce.