23.IX.2010 – Nadjindingma-Bung.

Od Szerpy w Nadjindingmie wychodzę z przyjemnością, obwiniając go za pogarszający się stan mojego żołądka. Lekko popaduje, psychicznie nastawiam się więc na kolejny dzień w deszczu. Mżawka prześladuje mnie aż do przełęczy, gdzie – już po raz drugi – jestem świadkiem pięknego zjawiska pogodowego. Po jednej stronie przełęczy chmury i deszcz, po drugiej słońce i bezchmurne niebo, pogoda zdecydowanie zachęcająca do życia. Ciesząc się słońcem wypijam herbatę w małym, czystym bhatii na przełęczy. Przygląda mi się dwójka małych dzieci, w tym dziewczynka o niezwykłej urodzie, zwykle nie zwracam na dzieci uwagi, ale od niej nie mogę oderwać wzroku.

Ruszam w dół, przede mną prawie 1500 przewyższenia do pokonania. Przewodnik wspomina o uczcie, jaką gotują w wiosce, w której mam się zgodnie z planem zatrzymać, więc odpuszczam pierwszy obiad. Zresztą i tak na samą myśl o jedzeniu robi mi się niedobrze, bez skutków ubocznych mogę jedynie pić herbatę. Nieco wymęczony docieram do Bung, gdzie czeka na mnie kolejna przykra niespodzianka. W polecanym lodge’u, który miał serwować najlepsze jedzenie na tym treku zjeść mogę jednie dal bhaat. Właścicielka, starszawa kobieta z plemienia Rai – nosi turban i z pół kilograma złotej biżuterii w nosie – ledwie mówi też po angielsku. Obiad zjadam walcząc z mdłościami i pod czujnym okiem kur, które panoszą się w całej jadalni.

Przed obiadem jednak prysznic – dostaję wielką aluminiową miskę z ciepłą wodą i kubek. Mam się myć w wąskim przejściu między domami, na oczach całego sąsiedztwa, do tego towarzyszy mi bardzo ciekawski chłopiec, który nie daje się przegonić precz. W tych komfortowych warunkach dokonuje ablucji.

Po obiedzie mam coraz gorsze mdłości – łykam cipronex, antybiotyk na bakteryjne infekcje przewodu pokarmowego. Efekt jest, ale, jak się okaże, krótkotrwały. Zadziała dopiero kolejny antybiotyk, ale do właściwą diagnozę uda mi się postawić dopiero kolejnego dnia pod wieczór.

Na koniec nieco o rzecznych bawołach. Te potężne, czarne, włochate, rogate bestie, na oko jakieś 500-700 kg wagi, zazwyczaj po prostu się mnie boją. Jest to niezwykle zabawne – na mój widok ustawiają się bokiem, łypiąc czarną źrenicą i próbują omijać mnie możliwie szerokim łukiem, przechodząc w bieg bezpośrednio obok mnie. Muszę im podejrzanie pachnieć, może też boją się kijków… Kiedy pierwszy raz miałem okazję obserwować taką reakcje bawoła, byłem przekonany, że to koniec mój – że bawół szykuje się do szarży, która permanentnie zakończy moją przygodę z Himalajami, a może i życiem. W drodze do Bung natknąłem się na bawolą rodzinę. Przodem szedł samiec, w środku młody bawół, na końcu samica. Samiec zachowywał się tak, jak zawsze, ale niezbyt chętnie ustępował drogi – a byliśmy w wąskim korytarzu między zboczem a stertą sporych głazów. Byłem gotów zdzielić go kijkiem w ramach pobudzania procesów decyzyjnych, co powszechnie praktykuję z krowami, kozami i osłami, kiedy mój wzrok spotkał oczy bawolicy. Tym razem nie miałem wątpliwości, ze zupełnie się mnie nie boi, co więcej, pochyliła łeb i truchtem zrobiła kilka kroków ostrzegawczej szarży. Pobudzanie procesów decyzyjnych odłożyłem na inną okazję i wdrapałem się na najbliższy głaz. Z niego na kolejny, bokiem obchodząc agresywne bawoły.