Rozmowy z porterem, które miały się odbyć wczoraj wieczorem, ostatecznie odbywają się dzisiaj rano. Mój Sherpa ma 15-16 lat (zdaje się, że ciężko teraz o kogoś starszego), na imię ma Lakpa. Skończył już 8 klas, co – jak na nepalskie warunki – jest dużym osięgnięciem, jak na jego wiek. Po angielsku mówi kiepsko, w ogóle jest raczej małomówny, spokojny i bardzo zaangażowany, co jest zdecydowaną zaletą. W base campie był kilka razy, a do tego w Yak Kharka, czyli prawie u celu, mieszkają jego dziadkowie, lodgem w Khongmie zawiaduje jego matka, a lodgem w Dobate jego ojciec. Generalnie trudno o lepszy układ.
Lakpa bierze do kosza 50-60% mojego ładunku, co oznacza, że dla mnie nadchodzi czas relaksu – będę niósł 10-12 kg, on podobnie. Jak na tragarza to jest niewielkie obciążenie, więc podejrzewam, że będziemy poruszać się bardzo sprawnie.
Nie mylę się, z odciążonym plecakiem pędzę jak kozica na sterydach, pogoda średnia, więc nie zatrzymuje się na zdjęcia. W 3.5h jesteśmy w Khongmie. Droga cały czas pod góre, po drodze zatrzymujemy się na szybką herbatę w malutkiej pasterskiej osadzie w Chipla i na krótki postój na przełęczy Unshisha. Na miejscu loguję się do lodge’a i ruszam szukać zasięgu. Nie znajduję, więc rodzina o szczegółach mojej eskapady dowie się dopiero za jakieś 10 dni. Mam nadzieję, że z BC nie zdejmie helikopter.
Po obiedzie ruszam na krótką aklimatyzacyjną wycieczkę na najbliższą przełęcz – Khongma La (3850), 350 metrów nad Khongma. Czuję wysokość: oddech mam nieco krótszy, nogi lekko miękkie, świerzbią mnie też palce i dłonie, co jest efektem ubocznym działania Diamoxu. Potem wielokrotnie będę czuł ten efekt i czuł się nieco jak Dr. Jeckyll przed przemianą… Docieram na przełęcz, na której całkiem spory chorten i masa flag modlitewnych. Czuję się nieźle, może tylko lekko odurzony, co ogólnie jest bardzo przyjemne.
Schodzę i objawy ustępują, za to zaczynam odczuwać straszliwe wręcz pragnienie. Wypijam kilka kubków herbaty i gorącego soku pomarańczowego. Pragnienie ustępuje, a ja wchodzę w lekko bojowy nastrój przed kolejnym dniem.
Kolacja w kuchni pełnej Sherpów, akurat zeszła się cała rodzina, która jutro rusza obsadzać kolejne lodge na trasie. Jedzą ryż z lokalną odmianą kaszanki. Trochę żartujemy, trochę się sobie przyglądamy. W tle szerpańska muzyka, która jak dla mnie pobrzmiewa mocno tybetańsko.
Rozmawiam też chwilę z Juanem, Hiszpanem, który również idzie do base campu. Bardzo przyjazny gość, w Hiszpanii jest strażnikiem parkowym, regularnie jeździ na trekkingi w Himalajach. Mamy bardzo zbliżone opinie na temat agencji trekkingowych i zorganizowanych grup.