09.X.2010 – Dobate-Yangle Kharka.

Z Dobate do Yangle Kharka jest ok. 3 godzin drogi, wyruszamy więc bardzo późno, bo około 0900. Pierwsza godzina rewelacyjna, szybko tracę ok. 800 metrów wysokości, schodząc w dolinę rzeki Barun, która prowadzi pod samo Makalu.

Potem padający deszcz, w połączeniu z nagłą utratą wysokości i bardzo nieprzyjemną drogą wzdłuż rzeki po śliskich głazach mocno mnie demotywują. Zaczynam się niemiłosiernie wlec, na domiar złego w pewnej chwili ześlizguję się z jednego z kamieniu i mocno obcieram nogę.

Gdzieś w połowie drogi, na 1.5h przed Yangle Kharka, Lakpa, wyraźnie za namową jednego z siostrzeńców, podejrzanego gościa, palącego papierosa za papierosem, bierze kosz i bez słowa wyjaśnienia rusza dalej. Spodziewam się, że poczeka kawałek dalej, ale do samego Yangle Kharka idę sam. Na miejsce docieram wściekły jak sama Kali, wiedząc komu przyjdzie odpokutować za deszcz, kamienie i wszystkie inne nieprzyjemności dzisiejszego dnia.

Robię małą awanturę – Sherpowie lekko przerażeni, jeszcze nie widzieli mnie rozzłoszczonego, jak do tej pory mieli do czynienia z mówiącym łamanym nepalskim, uśmiechającym się Miro light. Mój porter miota się między skrajnościami, nie wie, czy uciekać, czy prosić o przebaczenie. Prosze najlepiej mówiącego po angielsku Sherpę, żeby dokładnie wyjasnił Lakpie – idziemy razem, moim tempem, na prowadzę. Nie ma od tego wyjątków.

Po tej sesji idę na górę lodge’a rozpakowac plecak. Po chwili dołącza Lakpa, który wygląda jak ucieleśnienie poczucia winy – przynosi mi materac, poduszkę, pomaga rozwinąć śpiwór. Potem, jąkając się, pyta, czy jestem angry i pokazuje palcem w stronę, z której przyszliśmy. Wyjaśniam, możliwie najprostszą angielszczyzną; ‘Today first time, no problem. But not again!’. Chwyta najwyraźniej, bo żarliwie kiwa głową, mówiąc ‘not again’. Klepie go po ramieniu, na co on kurczowo łapię mnie za rękę. Mam nieco dosyć tych pojednań, więc dziękuję mu ładnie i daje wolne na resztę dnia.

Sam spędzam dzień głównie w śpiworze, czytając kiepską literaturę, która udało mi się wczoraj zdobyć. Na zewnątrz deszcz, zimno i mgła. Wkrótce po mnie pojawia się Juan, wspólnie zamykamy wszelkie możliwe okna i barykadujemy drzwi, które mają tendencję do otwierania się przy silniejszych podmuchach wiatru. Tak zabezpieczony pokój utrzymuje jakieś minimum ciepła, co ma niebagatelne znaczenie, kiedy trzeba opuścić kokon śpiwora!