10-11.X.2010 – Yangle Kharka-Yak Kharka-rest w Yak Kharka.

Kolejnego dnia znów droga w deszczu, a po ponownym wyjściu ponad 4000 mnpm, śniegu. Ścieżka prowadzi łagodnie pod górę, potężnymi, alpejskimi halami, dopiero pod koniec zaczyna się mocne podejście. Gdyby nie pogoda, byłby to kolejny dzień wart zapamiętania – hale są otoczone potężnymi granitowymi ścianami, nad którymi górują 5-tysięczne szczyty. Niestety będę miał okazję zobaczyć je dopiero w drodze powrotnej.

Zgodnie z przewodnikiem Yak Kharka, czyli pastwisko dla jaków (kharka to nepalskie słowo oznaczające pastwisko) znajduje się na 4400 mnpn, mapa podaje 4200, z kolei tabliczka na lodge’u: 4100. I bądź tu mądry. Na ostatnim podejściu całkiem konkretnie dyszę, lekko pobolewa mnie też głowa, więc podejrzewam, że jestem bliżej 4400 niz 4100.

W Yak Karka stoją dwa budynki – mała kamienna chata z paleniskiem, która służy jako kuchnia i nieco większy budynek, podzielony na kilka części, w tym część hotelową i magazyn. W części hotelowej szerokie drewniane ławy pod ścianami i niski stół w środku. Komfortowo może tu mieszkać 4-6 osób. W pokoju koszmarny bałagan, najwyraźniej ktoś tu już mieszka. Babcia Lakpy nie zwraca na to najmniejszej uwagi – przerzuca śpiwory, koce i inne parafernalia i robi mi miejsce, na którym mogę spać i częściowo rozpakować plecak. Kilka godzin później okazuje się, że lokatorem – tymczasowo eksmitowanym – jest dziadek Lakpy. Nie jest do końca zadowolony z faktu, że ktoś będzie spał w jego pokoju, nie robi jednak większych problemów. Z czasem okaże się niezwykle przyjazną i towarzyską osobą.

Moszcze sobie legowisko, zjadam szybką zupę i idę spać na kilka godzin. Kiedy budzę się późnym popołudniem robię mały rekonesans – w pokoju znajduję kilka kuchenek Primusa, kartusze i puszkę kawy. Do tego stary numer GQ, pisma #1 wszystkich metroseksualnych mężczyzn świata. Jest to niezwykle korzystne zrządzenie losu, jako że wczoraj skończyłem książkę, pożyczoną z Dobate. W świetle czołówki, owinięty śpiworem oglądam więc testy tenisówek, które kilka miesięcy temu były najbardziej hip, poradnik jak nosić garnitur, żeby wyglądać możliwie cool, a następnie oddaję się lekturze kilku długawych artykułów i reportaży. Dobrze jest mieć zajęcie na takie popołudnia.

Noc koszmarnie zimna. Początkowo nawet nieźle śpię, ale potem zmienia sie front, robi się wyraźnie cieplej, coś dzieje się również z ciśnieniem, bo zaczynam się dusić w śnie. Typowa, ale mało przyjemna reakcja na wysokość – zasypiam, po chwili budzę się i jak ryba wyciągnięta z wody chciwie łapię powietrze. Dwa głębsze oddechy i sprawy wracają do normy, zasypiam znowu i rzecz dzieje się da capo al fine. Łykam nadprogramowy Diamox i po mniej więcej 30 minutach normalnie zasypiam.

Następny dzień zaczyna się dobrze – piękna pogoda, niezłe samopoczucie, pomijając lekki ból głowy. Wkrótce okazuje się jednak, ze sprawy nie wyglądają różowo. W lodge’ach w base campie nie ma żywej duszy, towarzystwo zamknęło interes i popędziło jaki na dół. To oznacza nocleg pod namiotem (biorąc pod uwagę temperaturę nie mam na to najmniejszej ochoty), albo powrót tego samego dnia. Jest 0730, ruszymy najwcześniej za godzinę, a wstępne, i jak się później okaże, znacznie przesadzone estymacje długości tej wycieczki to jakieś 8h, uwzględniając godzinę na miejscu. Do tego zaczyna psuć się pogoda i po chwili poranne słońce pozostaje wspomnieniem. Długo się waham, ale ostatecznie decyduję się na dzień restu. Jutro ruszę przed 0700, na lekko i przy lepszej aklimatyzacji.

Odpoczynek upływa nam przyjemnie – nam, bo w Kharce zostaje także kolega Hiszpan. Starszy Sherpa bardzo o nas dba, gotuje nam na śniadanie kawę na własnej kuchence, częstuje pieczonymi ziemniakami z solą (zastrzega, że to na koszt firmy, nie płacimy ani rupii). Jakiś czas potem, na wczesny obiad dostajemy pyszne, gorące jeszcze tybetańskie chlebki – roti.

Ogólnie dzień bez jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. Doczytuje do końca GQ, po czym słucham nepalskiego radia. Przed snem łykam Diamox i, na wszelki wypadek, aspirynę, po czym zasypiam na 10h. Tym razem omija mnie syndrom karpia – najwyraźniej aklimatyzacja postępuje.