28.X.2010 – Dole-Machhermo.

Dole położone jest na wysokości jedynie 4100 m., dlatego zaskoczony jestem, gdy budzę się z lekkim bólem głowy. Wszak aklimatyzacja spod Makalu powinna jeszcze działać – z drugiej strony, porządna aklimatyzacja na daną wysokość wymaga nawet kilku tygodni, więc te parę dni, które spędziłem pod Makalu mogło mieć wpływ marginalny. Przez chwilę kusi mnie, żeby ten ból głowy położyć na karb silnego wiatru wczoraj, ale w przypadku choroby wysokościowej, takie kombinacje mogą mieć skutek opłakany. Dobrą zasadą jest przyjąć, że jeśli coś jest nie tak, to jest wina wysokości. I podchodzić wolniej, albo zostać na kolejną noc na tej samej wysokości.

Decyduję się więc na zmianę planów – zamiast napierać do samego Gokyo (4750), zostanę w Machhermo (4410). Do Macchermo, mimo krótkiego dystansu docieram wyraźnie zmęczony, co jest kolejną wskazówką, że trzeba nieco zwolnić.

Zaczynam poszukiwania noclegu. Idzie opornie, bo w tej wiosce same “Resorts” – wypasione lodge nastawione na grupy pseudotrekkerów. W dwóch pierwszych niespecjalnie chcą się targować, w kolejnym niezbyt uprzejma Sherpani agresywnie stwierdza, że jeśli mi nie odpowiadają ceny, to mogę sobie pójść do innego lodge’a. Ze stoickim spokojem odpowiadam “greed is bad karma, didi”. Z pewną satysfakcją stwierdzam, że cięta riposta trafiła prosto w serce. Robi mi się nawet przykro, ale nie zamierzam ciągnąć tej konwersacji.

Po przeciwnej stronie strumienia trafiam na prosty tea house. Właściciel też na początku szaleje z cenami, ale po chwili mięknie. Fakt, że decyduję się spać w dormitorium, razem z tragarzami, zmienia mu nieco optykę. Dla mnie z kolei takie doświadczenia to esencja dalszych wyjazdów. Rano okaże się, że dzień udało mi się zamknąć z bilansem porównywalnym ze średnią z doliny Arun, czy Makalu BC.

Przez te dzikie targi nawet zastanawiam się, czy nie zmienić dziennego budżetu – wszak jedyne ograniczenie, jakie mam to moje własne, wcześniejsze decyzje. Standardowo mam 1500 rupii (20 USD) dziennie na interior i 2000 na Kathmandu. Za każdym razem, kiedy taką decyzję rozważam, mocny wewnętrzny sprzeciw nie pozwala mi jej podjąć. Organicznie nie cierpię komercjalizacji i konsumeryzmu, a tutejsze ceny nie są tylko i wyłącznie wynikiem wydatków na transport – w końcu w takie miejsca jak Yak Kharka (nomen omen), czy Sanam, też trzeba nieść zapasy przez kilka dni – ale wyrafinowaniem wynikającym z odwiedzających ten rejon mas zachodnich turystów w grupach. I ja temu wyrafinowaniu mówię: nie.

Ponieważ dzień skończyłem stosunkowo wcześnie, wybieram sobie jeden z okolicznych szczytów i ruszam w górę. Początkowo po obłej, trawiastej grani, potem po stromych trawkach, wreszcie po stromym, kamienistym piargu. Na granicy traw i kamieni mijam rozpięte sznury z flagami modlitewnymi. Chwile potem robi się już całkiem stromo, w zacienionych miejscach zalega śnieg. Niektóre odcinki muszę się wspinać – na razie nic trudnego, krótkie odcinki II, może III. W końcu docieram na ostrą grań, która otwiera się na wysoką, wiszącą dolinę. Granią docieram na szczyt – jestem zaskoczony jak wysoko wszedłem, co najmniej 200-300 metrów nad lodowiec Gokyo i wioskę Dragnag (4800), położoną po jego wschodniej stronie.

Grań pionowo opada kilkadziesiąt metrów w wąską przełączkę. Po drugiej stronie piękne, granitowe turnie. Ta przełączka nieco zbiła mnie z tropu, spodziewałem się dotrzeć do tych turni bez większych przeszkód. Niewiele jednak tracę, nawet gdybym dotarł dalej, bez partnera i sprzętu wiele bym nie zdziałał. To już typowo alpejskie wspinanie, mimo że na pierwszy rzut oka wygląda łatwo.

Siedzę chwilę na szczycie, robię zdjęcia, po czym ruszam w dół. Gdzieś w okolicach obłej grani podświadomie zaczynam coś nucić. Nie bardzo chcę przestać, ale też nie mogę sobie przypomnieć co to takiego. Wreszcie mam krótki flashback z Kathmandu – bezręki żebrak, który cały dniami przesiaduje w uliczce przy klasztorze Sechen, nuci mantrę Avalokiteśwary na tą właśnie melodię. Robi to w sposób piękny i – jak się okazuje – zaraźliwy. Do tea house’u wracam więc mantrując. Minimum +10 do dobrej karmy.

Po powrocie herbata, makaron z szczątkową ilością warzyw i lulu. Spanie w dormitorium ma jedną podstawową przewagę na pokojami w lodge’ach – skumulowane oddechy wielu osób, szybko podnoszą temperaturę o kilka stopni, co na tej wysokości ma niebagatelne znaczenie.