3.XI.2010 – Gokyo-Thame.

Ze względu na mróz śpię w czapce i z głową owiniętą śpiworem. W tym kokonie nie słyszę budzika i wstaję ponad godzinę po czasie. A wszak dzisiaj czeka mnie poważne wyzwanie, przełęcz Renjo La (5360 m n. p. m.), co z ponad 20kg plecakiem nie będzie czystą przyjemnością. Aby życie nie było za łatwe nie biorę tez rano Diamoxu, w końcu zejdę dzisiaj na 4300 metrów, a zaaklimatyzowany powinienem być do ok. 4800. Poza tym stwierdziłem, że tak jak Diamox pomaga mi spać, tak niespecjalnie wpływa na lepszą wydajność w ciągu dnia.

Początkowo planuję dotrzeć do Lungden albo Marulung i kolejnego dnia do Thame, ale na przełęcz docieram wyjątkowo szybko (ok. 2.5h w stosunku do 4h wspomnianych w przewodniku) i w głowie zaczyna mi się kluć plan nieco bardziej ambitny niż pierwotnie.

Robię kilka zdjęć, bardzo stąd dobrze widać Everest, po czym ruszam w dół. Mam po drodze minąć 3 jeziora, ale po minięciu drugiego dostrzegam na dole, w dolinie, kilka budynków. Kompas wskazuje, że to właściwa dolina, tylko nieco bardziej na północ niż Lungden i Marulung. Do ta tego dolina na północ od Lungden jest zamknięta dla trekerów – bardziej mnie motywować nie trzeba, bez zbędnej zwłoki ruszam na dół.

Trafiam do osady Arya. Nie ma jej na mojej mapie, ale ma dwa spore lodge. Miejsce pięknie położone, ma wysokim progu bardzo urokliwej doliny Bhotekochi. Rzeka, która nadaje nazwę dolinie również budzi szacunek – dzika, porywista, płynie w głębokim kanionie wyżłobionym w żwirach i piaskach.

Zatrzymuję się na dal bhaat i rozważam postój na dłużej, ale lokalni Sherpowie coś mi nie pasują. Mają jakiś problem ze mną, a ja z nimi. Może obawiają się kary, za przenocowanie turysty w zamkniętym rejonie? A może to przemytnicy, w końcu do granicy z Tybetem jest stąd kilka kroków. A może od złej rakshi postrzeganie świata im wyewoluowało z nieodpowiednią stronę…

Wzmocniony db energicznie ruszam w dół, licząc jednak na noc w Thame. Nawet nie wiem, kiedy mijam Lungden, potem Marulung, po czym w tym pędzie przechodzę przez jeden z mostów na niewłaściwą stronę rzeki. Niespecjalnie mam ochotę zawracać, szczególnie, że dzień powoli się kończy, więc idę dalej wzdłuż brzegu, szukając brodu albo kolejnego mostu. Robię nawet próbę przekroczenia rzeki, ale prąd jest niezwykle silny, porwałby mnie (łącznie z plecakiem) jak patyk z gry w himalajskie misie patysie.

Zrezygnowany decyduję się wracać do mostu. Wychodzę na wysoki brzeg i kilkaset metrów dalej widzę charakterystyczne niebieskie dachy szerpańskiej osady. Ostatnia deska ratunku, pójdę tam pytać o inny most, bród albo po prostu nocleg. Dochodzę do osady i moje problemy się kończą – mają tu most. De facto miniaturowy mostek, ale metalowy, zawieszony na betonowych pylonach, zdecydowanie na lata. Ucinam jeszcze krótką pogawędkę ze spotkaną Sherpani, która nie może uwierzyć, że jednego dnia przyszedłem aż z Gokyo (Sherpowie w ogóle mają tendencję do niedoceniania turystów z zachodu), po czym przechodzę przez most. Sherpani pokazała mi również skrót, dzięki któremu unikam ok. 50m metrów podejścia, co na tym etapie dnia jest znaczące. Masa dobrej karmy dla tej kobiety!

Niedługo później jestem w Thame. Ze wzgórza nad osadą wybieram sobie lodge, po czym spadam nań z wysokości jak wygłodniały jastrząb. Buddowie niechybnie mają mnie w swojej opiece – w łazience ciepła woda. Za darmo. Co prawda tylko w umywalce, co mi jednak specjalnie nie przeszkadza. Jedzenie też niezłe. W common roomie jestem jedynym samotnikiem, poza mną stado Francuzów plus porterzy i przewodnicy. Olewam ich skrupulatnie, choć nie agresywnie. Po serii ciekawych spojrzeń rewanżują się tym samym. I bohu spasit. Komunikacja niewerbalna ma wielką przyszłość.

W Thame zostanę kolejne dwa dni: chcę wejść na okoliczny szczyt – Sunder Peak (5368 m. npm) i spróbować podejścia pod przełęcz Tesi Lapcha (5755 m. npm). Pierwsza opcja jest dosyć prosta, szczyt jest praktycznie nad Thame. Druga nieco trudniejsza, do przełęczy jest kawałek drogi, plus wysokość jest o wiele większa.