6.XI.2010 – Thame-Namche.

Zgodnie z wcześniejszymi planami, wyruszam z Thame mało uczęszczaną drogą przez Kongde, co pozwoli mi szerokim łukiem ominąć Namche. Nie biorę jednak pod uwagę faktu, że od Thame do Kongde nie ma nawet jednej ludzkiej osady, jako że życie koncentruje się na uczęszczanym szlaku do Namche. Do tego jestem zmęczony po prawie dwóch tygodniach ciągłej walki, a resztki szturmżarcia zjadłem podczas wczorajszej eskapady pod Tesi Lapcha La. Nie przychodzi mi też do głowy zaopatrzyć się choćby w pół pieroga u miłych gospodarzy w Thame.

Ruszam w drogę po lekkim śniadaniu i już po dwóch godzinach zaczynam być poważnie głodny. Przede mną kolejne 4h drogi przez pustkowia, w tym ok. 800 metrów (w pionie) męczącego podejścia. Najwyraźniej nie jestem dzisiaj w nastroju do jakichkolwiek wyzwań, bo po krótkim namyśle decyduję się zawrócić. Dziwi mnie to wszystko nieco – i dzisiejsza słabość i łatwość z jaką decyduję się na powrót. Jeszcze dwa dni wcześniej w bardzo dobrym czasie wszedłem na Renjo La, a potem szedłem prawie do zmroku, żeby tego samego dnia dotrzeć do Thame. Może jestem zwyczajnie przemęczony, może to reakcja na zmianę wysokości?

Nie dzielę jednak włosa na czworo – skoro organizm wysyła sygnały, należy się ich słuchać! Powrót upływa szybko i po 2h jestem w Thamo (ok. godziny za Thamem już na drodze do Namche), gdzie pożeram placek ziemniaczany (hashbrown) z serem i sadzonym jajkiem i wypijam z litr słodkiej herbaty. Stawia mnie to na nogi i w godzinę później jestem w Namche.

W Namche piekło – wrzaski, petardy, śpiewy, tańce na ulicach, girlandy kwiatów i korowody świętujących. Trwa właśnie Tihar, festiwal światła. Nie specjalnie mnie ciągnie do świętowania, nie mam też ochoty na długie poszukiwania lodge’a – zdaję się na intuicję i wchodzę do pierwszego lepszego budynku w środku Namche. Nazywa sie Tamserku Lodge. Dostaję pokój, a po chwili zostaje z niego wygoniony, bo przyszła spóźniona grupa trekkerów. Waham się pomiędzy nadzianiem gospodyni na zabłocony kijek trekkingowy, a puszczeniem całego przybytku z dymem, kiedy moja niedoszła ofiara mówi “come, you sleep in Gompa”. Najwyraźniej chroni ją dobra karma z poprzednich wcieleń.

Ciekaw rozwoju sytuacji podążam za grubawą Sherpani na ostatnie piętro lodge’a. Tam, za zasłonką z tybetańskim wzorem, drzwi zamknięte na grubą kłódkę. A za drzwiami mini klasztor. Jedno duże pomieszczenie z malunkami boddhisatwów na ścianach, ołtarzem z trzema różnymi buddami, płonącą lampką maślaną i kadzidłami oraz cała masą buddyjskich parafernaliów. Pod ścianami długie, szerokie ławy, na których można równie dobrze siedzieć jak i spać. Co ciekawe, nocleg pod okiem buddów kosztuje o połowę mniej niż standardowy pokój. Sherpani zostawia mnie z Buddami. Zapalam kadzidło i przez godzinę regeneruję się w ciepłym śpiworze, chłonąc kojącą atmosferę miejsca.

Kadzidło się dopala, a ja ruszam w poszukiwaniu strawy zdecydowanie mniej duchowej. W zadymionej kuchni słyszę rozmowy po polsku. Nie interesuję się specjalnie, bo nie mam zbyt dużej ochoty na bratanie się z rodakami. Czuję jednak, że jestem obserwowany – bogowie, ja chyba nie mam typowych słowiańskich rysów, akcent też raczej mało nadwiślny? Rzucam okiem w stronę rodaków i oczom nie wierze – znajoma twarz, kolega z Uniwersyteckiego Klubu Alpinistycznego (UKA) – Krzyśka Sadleja*. Zaczynamy rozmawiać, okazuje się, że wspinali się w trzy osobowym zespole kawałek nad Thame, za Tyangbo. Bez sukcesów, bo opady śniegu pokrzyżowały im plany i prawie 2000 metrów śnieżno-lodowej ściany pozostało niezdobyte.

Rozmawiamy trochę o Nepalu, o Himalajach, o wspinaniu, atmosfera jest dobra, niewymuszona i naturalna. Spotkamy się jeszcze kolejnego dnia, przy śniadaniu. Potem chłopaki ruszą na jeszcze jeden dzień w góry, a ja popędzę do Lukli.

[*] Krzysiek zginie na Zamarłej niecałe dwa lata później, w VI.2012.