17.III.2011 – W drodze do DAM.

Dzień od początku zapowiadał się intensywnie. Pobudka o 0600 i poranek w Wilnie, wczesnym popołudniem lot do Warszawy, a wieczorem kolejny do Damaszku. Od rana wiał silny wiatr, więc z pewnym niepokojem śledziłem flightstats, ale do południa nie było powodów do niepokoju – lotnisko w Wilnie działało z niewielkimi tylko opóźnieniami. Lot do WAW okazał się być całkowicie bezproblemowy, na miejscu wylądowałem sporo przed czasem. Teraz miałem przed sobą jakieś sześć godzin do kolejnego wylotu. Początkowo ambitnie planowałem zrobić jeszcze trening, ale ostatecznie poddałem się – do zrobienia były jeszcze ostatnie zakupy, czekał mnie też ciężki proces decyzyjny – jaki sprzęt turystyczny ze sobą wziąć. Liczyłem też na jakaś godzinę snu, jako że w Damaszku miałem lądować o 0400 lokalnego czasu. Ze siesty ostatecznie nic nie wyszło.

Na lotnisku pustki, przede mną w kolejce do security nie ma żywej duszy. Towarzystwo celnicze całkowicie wyluzowane, nawet nie życzą sobie, żebym zdjął arafatkę i czapkę przed przejściem przez bramkę. Podniesiony na duchu tą niefrasobliwością zaczynam optymistycznie patrzeć na dalszą cześć podróży. Godzina w lounge’u i loguję się na pokład. Miles&More było na tyle uprzejme, że w zamian za mile dostałem bilet do business class – pierwsze takie doświadczenie w życiu. Z plecakiem i w stroju obskurancko-trekkingowym pasuję tam jak pięść do nosa, z czego jednakowoż niczego sobie nie robię. Na chwilę przed startem zapadam w sen, budzi mnie zapach pieczonej kaczki. Podejrzewam, że to halucynacje, ale nie – tutaj tak karmią. Kaczka jest w trzech smakach, do tego niezłe Bordeaux. Może jednak rozważę karierę menedżerską? Szybko zmieniam zdanie – karmią nieźle, ale obsługa na poziomie sklepu mięsnego w Sochaczewie. Muszę niemalże użyć siły, żeby obsługa łaskawie dostarczyła mi koc. Rozgrzany kocem i winem ponownie zapadam w sen i budzę się dopiero nad Damaszkiem.

Działam w trybie zombie, a muszę jeszcze wydostać się z lotniska, dotrzeć do miasta, znaleźć dzielnicę, w której mam szansę trafić na tańszy hotel i wreszcie takowy hotel znaleźć. Tyle rzeczy może się nie udać…

Ale po kolei – odprawa bez specjalnych perturbacji, wypełniam niebieską kartę, którą razem z paszportem daje panu celnikowi. Ten zadaje kilka prostych pytań, po czym puszcza mnie wolno. Dalej towarzystwo z security prześwietla mi plecak i oficjalnie jestem w Syrii. Kierunek bankomat. Działa, więc nie będę musiał oddać się kierowcy autobusu w zamian za transport do miasta. Przed terminalem pytam strażnika o busy do stacji Baramke – są zaraz obok budynku, 50 m na prawo. Zmierzam tam niezwłocznie. Po drodze zaczepia mnie taksówkarz i chce wieźć do miasta – “How much”, pytam – “2000 Syrian”, odpowiada. Nawet się nie próbuję się targować, autobus w ten sam rejon kosztuję 75 SYP (funtów syryjskich). Autobus okazuje się całkiem luksusowym autokarem, który w 30 minut dowozi mnie do nieczynnej już stacji Baramke. Stąd już dwa kroki do El-Merjeh, dzielnicy tanich hoteli i burdeli, wymarzonego miejsca dla mnie!

Na Baramke opędzam się od natrętnych taksówkarzy, którzy jak wygłodniałe wilki opadają autokar i ruszam do celu piechotą. Jak zwykle w takich sytuacjach dopada mnie wyjątkowo uparty egzemplarz – chwila targów i po chwili za 1/3 ceny wyjściowej jedziemy na miejsce. Po paru minutach jestem na miejscu – dochodzi 0500, ale dzielnica tętni życiem. Zaglądam do kilku hoteli, ostatecznie decydując się na wyjątkowo odpychający przybytek o różowych ścianach – El Zaharrah. Znowu targi, staje na 750 SYP za dwójkę. Dosyć dużo, liczyłem na 450-600, ale o tej porze nie mam już motywacji ani do targów, ani do poszukiwań. Płacę z góry, w pokoju natychmiast ładuję się do śpiwora. 5 minut później budzi mnie pukanie do drzwi. Półnagi otwieram je, gotów ubić śmiałka, który wyrwał mnie ze snu. To recepcjonista, który próbuje mnie przekonać, że zapłaciłem mu o 100 funtów za mało. Rozważam złamanie mu nosa, ale wrodzona dyplomacja bierze górę – oświadczam, że rozliczymy się rano i wypędzam z pokoju. Dzień później w recepcji jest już ktoś inny, a informacja o brakującej setce dziwnym trafem nie została mu przekazana.