20.III.2011 – Palmyra-Krak des Chevaliers

Po wieczornej degustacji araku z pewnym ociąganiem wygrzebuję się ze śpiwora. Śniadanie typowe dla tego regionu: talerz oliwek z pestkami, miska kwaśnego jogurtu, dżem z moreli, topiony ser i torba świeżej pity. Bardzo regenerujące. Zaraz po śniadaniu pakuję plecak i ruszam w ruiny. Już tu dzisiaj nie wrócę, prosto z ruin ruszam do Krak des Chevaliers.

Jest jeszcze dosyć wcześnie, nieco po 0800, więc stara Palmyra wciąż opustoszała. Na dzisiaj zaplanowałem dolinę grobowców i świątynie Baala. Baal jeszcze śpi, więc groby idą na pierwszy ogień. Dolina w czasach świetności Palmyry była zabudowana na odcinku ca. 2 km. Dzisiaj zostało z tego kilkaset metrów dobrze zachowanych struktur – reszta w stanie zaawansowanego rozkładu. Najbardziej charakterystyczne są wieże, zbudowane na planie kwadratu – najwyższe miały po 4 piętra, na których składowano po kilkadziesiąt sarkofagów. Największe z wież mogły więc pomieścić ponad 300 umrzyków. Bardzo ekonomiczne rozwiązanie, biorąc pod uwagę, że zajmują powierzchnie może dziesięciu standardowych grobów. W dobrym stanie zachowały się dwie – widać nawet rzeźbienia na narożnych kamieniach dachowych. Poza wieżami, w dolinie funkcjonują groty wyżłobione w zboczach. Te pełniły rolę analogiczną co jedno piętro w wieży. Największe wrażenie robią na mnie wieże najbardziej zniszczone – erozja jest nieubłagana i rzeźbi je w upiornie romantyczne kształty. Wspinam się na kilka z nich, przeskakuję po zapadniętych klatkach schodowych, czując się jak młody Indiana Jones, albo początkujący tomb raider. Co prawda te wieże niszczeją tu od dobrych 17 wieków, więc do zrabowania nie zostało już za wiele.

[Zdjęcia z doliny grobowców można obejrzeć w tej galerii.]

Robię trochę zdjęć, ale poranne światło tego dnia nie robi na mnie specjalnego wrażenia – zbyt dużo mało wyrazistych chmur, które rozpraszają poranne słońce. Potem ruszam do Świątyni Baala. Okazuje się, że samej świątyni obejrzeć nie można, trzeba kupić bilet na cała Palmyrę. Zaraz, zaraz, ale ja już byłem w Palmyrze i to bez biletu. Waham się poważnie, czy Baal wart jest większej inwestycji, kiedy otacza mnie gromadka tłustych, niemieckich turystów. Już wiem, że nie jest. W każdym razie nie teraz. Zostawiam starożytne bóstwa na ich pastwę, a sam ruszam w drogę. Dzisiaj przeskoczę ok. 1000 lat historii w niecałe 200 km.

Kolejne kilka godzin głównie w mikrobusach. 2h z Palmyry do Homs z plecakiem na kolanach, następnie przeprawa przez Homs na właściwy dworzec autobusowy i kolejne trzy kwadranse do Krak (po arabsku znany jako Qual’at Al Hons). Lokalne mikrobusy mocno przypominają podobny środek transportu w Nepalu, choć są w zdecydowanie lepszym stanie technicznym. Zasada obowiązuje taka, że bus nie rusza, dopóki nie zbierze się komplet pasażerów. W marcu słońce operuje jeszcze dosyć delikatnie, ale kilkadziesiąt minut takiego oczekiwania w środku lata może być ciężką próbą.

Spodziewam się, że mój bus wysadzi mnie na skrzyżowaniu autostrady to Tartus z lokalną drogą do Krak i przez kolejne 15 km będę musiał radzić sobie sam. Ale nie, znowu mam szczęście, bo kierowca najpierw rozwozi pasażerów po okolicznych wioskach, by na koniec wysadzić mnie przed samym zamkiem. Rozglądam się za miejscem na noc – przewodnik Lonely Planet (nota bene, na dzień publikacji tej notki mocno nieaktualny – radzę pozyskać drogą inną niż kupna) straszy cenami z kosmosu. Podobnie straszył taksówkarz z Homs. Gotów jestem spać w fosie, pod krzakiem, ale szczęśliwie informacje te okazją się nieaktualne, jako że przy samym zamku wyrósł hotel Round Table, gdzie za pokój ze śniadaniem płacę 750 SYP. Bardzo to dobra cena, biorąc pod uwagę, że z okna mam znakomity widok na położony jakieś 100m dalej Krak.

Zrzucam wór w pokoju, łapię aparat i ruszam do zamku. Faktycznie, jest potężny, tak jak obiecywały rozmaite relacje. Do tego położony jest na stromej ostrodze, wcinającej się w dolinę poniżej, co tylko zwielokrotnia jego wielkość. Osobiście zupełnie nie wyobrażam sobie oblegania takiej twierdzy. Od środka równie majestatyczny – między murami, a głównym zamkiem, szeroka, trawiasta przestrzeń, dawna fosa. W samym zamku co najmniej kilka poziomów, połączonych szerokim, spiralnym korytarzem – bez większych problemów zmieszczą się tu dwie osoby na koniach, jadące obok siebie, albo szeroki wóz. Na przedostatnim poziomie mroczny kościół z pięknymi, łukowatymi sklepieniami i oknami. Brakuje mi backgroundu historycznego i militarnego, żeby w pełni docenić to miejsce, ale atmosfera jest absolutnie ujmująca. Surowość zamku dobrze kontrapunktuje delikatność otaczających go dolin.

Siadam na blankach jednej z wież, pode mną kilkadziesiąt metrów do wyschniętej fosy, przede mną dziesiątki kilometrów żyznych, zielonych dolin. Zaczynam rozumieć dlaczego ten rejon był nieustannie podbijany przez ostatnie kilka tysięcy lat. Jeśli jakieś pustynne plemię, dla którego paroksyzmem wegetacji był wyschnięty ciernisty krzew, stanęło na stanęło na którymś z wzgórz nieco bliżej brzegów morza śródziemnego i spojrzało w głąb tych dolin, to naturalną reakcją było sięgnięcie po miecz i podbicie ich.

Atmosferę w zamku psują nieco wycieczki – tłumy znudzonych, zwykle otyłych turystów, jak owce pędzonych od jednego widoczku do drugiego. Podobnie jak zorganizowane grupy na trekkingach w Nepalu, oddzielonych grubą warstwą cywilizacji od lokalnej kultury. Postanawiam wrócić tu jutro rano, skrycie licząc na to, że wycieczki będą jeszcze w drodze. Nadzieja matką głupich, jak się po raz kolejny okaże.

Wracam do Okrągłego Stołu, gdzie właściciel podaje mi wielki talerz mezze (arabskich przystawek), shish kebab z grilla, frytki i stos pity. Zaczynam rozumieć dlaczego co drugi tubylec jest wagi ciężkiej i skąd bierze się tutaj tyle cudownie zaokrąglonych dziewcząt o skórze w kolorze oliwek.