22.III.2011 – Tartus-Aleppo

O szarym świcie budzi mnie muezzin. Trafiłem na wyjątkowo uzdolnionego – jego długie, spokojne zaśpiewy, w połączeniu z półmrokiem, jaki spowija miasto, wywołują mocne poczucie nostalgii. Słucham go jeszcze przez chwilę, obserwując katedrę i wymarłe ulice. Potem wracam do łóżka na kilka godzin. Wezwanie do modlitwy to także całkiem skuteczna kołysanka.

Kolejny raz budzi mnie deszcz, Tartus spływa wodą, na niebie kłębią się cumulonimbusy. Wygląda na to, że odwiedziny w Qual’at Marquab, kolejnym potężnym zamku, trzeba będzie odłożyć ad calendam graecam. Po śniadaniu w przybrzeżnej knajpie łapię taksówkę na dworzec – tym razem kolejowy. Tak zaczyna się moja przygoda z bliskowschodnią koleją, która potrwa do końca wyjazdu. Kolej w tym rejonie ma w sobie coś niezwykle romantycznego i pociągającego. Taka dwudniowa podróż z Damaszku do Bagdadu natychmiast przywodzi na myśl Orient Express i czasy, kiedy podróż na bliski wschód nie trwała 3 godzin i 40 minut, ale 3 tygodnie statkiem, albo tydzień pociągiem… Zresztą i dzisiaj można w niezbyt skomplikowany sposób przejechać pociągiem z Londynu do Stambułu, replikując trasę Orient Expressu. Na te eskapady chwilowo brakuję mi czasu, ale obiecuję sobie kiedyś przejechać pociągiem trasę Damaszek-Bagdad.

Na dworzec docieramy w strumieniach deszczu. Miejsce jest wymarłe a panujący w nim marazm jest praktycznie daje się dotknąć. W okienku w kącie jedna śpiąca kasjerka, w sporej hali jedynie stary Arab z mopem, leniwie myjący posadzkę. Taksówkarz wybiega za mną z samochodu i ochoczo pośredniczy w rozmowie z kasjerką. Pociągów do Aleppo nie ma. Do Latakii jest, ale nocny, o ósmej wieczorem. Zrezygnowany każę się wieźć na dworzec autobusowy – ten dla odmiany tętni życiem. 30 minut później jestem w autobusie do Latakii.

Latakia to duże i bogate miasto, bez zabytków (mimo kilku tysięcy lat historii), o bardziej biznesowym, kosmopolitycznym profilu. Pociąg do Aleppo rusza dopiero za 3h, więc ruszam w stronę wybrzeża. Klimaty wybitnie europejskie i śródziemnomorskie, miejscami jak Barcelona albo Palma de Mallorca. Kawiarnie serwujące latte, salony samochodowe i butiki. Zatrzymuję się na kawę i ciasto, potem zaglądam do kawiarni internetowej; znów kontrola paszportu przed wejściem.

Kiedy docieram na dworzec, kłębi się tam już tłum ludzi. Przewodnik Lonely Planet zachwala podróż z Latakii do Aleppo ze względu na krajobrazy, poziom obsługi w pociągach i wreszcie standard samych pociągów. Rzeczywistość okazuję się o wiele mniej różowa, właściwie to całkiem szara. Pociąg pamięta czasy Saladyna i bynajmniej nie jest to butikowa retro stylizacja. Jest przeżarty rdzą, porysowany i brudny – wygląda jakby specjalnie na tę podróż został wyciągnięty ze składu złomu. W środku jest jeszcze gorzej, wszystko się lepi, a w powietrzu unosi się gęsta zawiesina kurzu. Natychmiast zaczynają mnie szczypać oczy, drapie mnie też gardle i swędzi praktycznie cała skóra. Poważnie zastanawiam się, czy nie zrezygnować, dworzec autobusowy jest wszak zaraz za rogiem. Ale wygląda na to, ze jestem jedynym cudzoziemcem w tym wagonie, nota bene, wagonie pierwszej klasy. Decyduję się więc zostać, lubię sytuacje, w których mam bezpośredni kontakt z tubylcami, bez sztucznych warstw abstrakcji w rodzaju przewodników, zorganizowanych wycieczek i tak dalej. Ruszamy z niewielkim opóźnieniem. Widoki przeciętne, pociąg co chwila zatrzymuje się i czeka nie wiedzieć na co. W poszukiwaniu wrażeń ruszam na obchód – pocieszające jest to, że w II klasie jest jeszcze gorzej niż w I. Toaleta z kolei przywodzi na myśl książki Herlinga-Grudzińskiego i transport więźniów na Syberię. Po chwili dociera do mnie, że skądś to wszystko znam – do niedawna tak wyglądała przecież większość pociągów PKP.

W pociągu zastanawiam się gdzie zostać na noc w Aleppo. Kusi mnie legendarny hotel Baron, w którym zatrzymywali się goście tak poważni jak T. E. Lawrence, Agata Christie, Rockefeller, Gagarin, Ataturk, a także poprzedni prezydent Syrii – Hafez Al Assad. Prestiż miejsca ucierpiałby, gdyby nie zatrzymał się tam i Miro. Nie jest to co prawda rozwiązanie niskobudżetowe, a ja najbardziej cenię podróże, gdzie dzienny budżet to 20-25 USD. Ostatecznie decyzję pomaga mi podjąć taksówkarz. Mimo że proszę, żeby zawiózł mnie do zupełnie innego hotelu, po chwili krążenia zatrzymuje się przed Baronem ze słowami “Sir, Baron hotel, please”. Niechybnie telepata, albo inny derwisz.

Zaglądam więc do Barona – nawet mają wolne pokoje. Cena też niższa niż się spodziewałem – 64 USD, w końcu sezon się jeszcze oficjalnie się nie zaczął. Toczę straszliwą walkę z wężem w kieszeni, walkę z której wychodzę zwycięsko, choć mocno pokąsany. Baron czasy świetności ma za sobą, blask tej perły orientu mocno przygasł ostatnimi czasy, co nie zmienia faktu, że atmosfera panuje tu doskonała. Hotel zlokalizowany jest w ottomańskiej kamienicy, z barem w stylu angielskiego klubu, szerokim kamiennym schodami i pięknie sklepionymi oknami. Wystarczy zapaść w fotelu ze szklanką whisky, odwrócić się plecami do okna, w którym odbijają się neony reklam i podróż w czasie gwarantowana.

Samo Aleppo bardzo energetyczne i przyjazne, ma w sobie coś z klimatu Barcelony. Krążę trochę po uliczkach wokół hotelu, wchodzę na późną kolację do lokalnej kebabowni, gdzie stołują się lokalni robotnicy. Za 40 SYP dostaję arabski falafel, który powaliłby wielbłąda – walczę z nim dzielnie, ale po zjedzeniu połowy zmuszony jestem poddać się arabskiemu najeźdźcy. Tak wzmocniony wracam do hotelu, odsypiać kolejowe ekscesy.