20-21.X.2011 – Z Warszawy do Kathmandu.

Pomysł, by wejść na Ama Dablam pojawił się podczas zeszłorocznego trekkingu w Himalajach. Najpewniej pojawił się gdzieś po drodze do Gokyo, godzinę, może dwie, za Namche, kiedy pierwszy raz miałem okazję stanąć twarzą w twarz z tym szczytem. Początkowo był zachwyt i dużo zdjęć, bo szczyt jest wybitny i z cala pewnością jeden z piękniejszych na świecie, a potem nadzieja, że rzecz sprawa jest w zasięgu moich skromnych możliwości wspinaczkowych i finansowych.

Po powrocie do Kathmandu okazalo sie, ze rzecz jest do zrobienia, wypraw komercyjnych jest sporo, wiec wystarczy wybrac jedna, ponegocjowac cene i mozna ruszac. Tak tez sie stalo, dwa tygodnie po powrocie do polski, bylem juz zapisany na wyprawe z Timem Mosdale’m, Brytyjczykiem, ktory regularnie organizuje wejscia na AD. Poniewaz nie bylem zainteresowany wspolnym trekiem, zwiedzaniem Kathmandu i innymi dodatkami, udalo mi sie wynegocjowac ok. 30% znizki. Umowa byla taka, ze spotykamy sie w Pangboche na dzien przed wyjsciem do Ama Dablam Base Camp. Tim zgodzil sie tez, zebym zostawil mu z Kathmandu depozyt, ktory poleci z nim do Lukli, a nastepnie na grzbiecie jaka pojedzie do base campu. Dzieki temu przed wspinaczka moglem sobie pozwolic na krotki trek ze stosunkowo lekkim plecakiem. Trase, ktora planowalem przejsc (Jiri – Lukla) znalem juz z poprzedniego roku, ale tym razem planowalem przejsc ja nieco inaczej, zahaczajac o czterotysiecznik Pikey Peak, sciezke z TokTok do Thame przez Khongde i, byc moze, swiete jezioro Hindusow – Dudh Kunda.

Okres od decyzji o wyjezdzie do samego wyjazdu byl dosyc intensywny. Od poczatku stycznia do polowy czerwca projekt w Wilnie, ktory wymagal latania na Litwe w kazdy poniedzialek i powrotu do Warszawy w kazdy piatek, w marcu krotki wyjazd do Syrii w przeddzien lokalnego wydania Arabskiej Wiosny, potem dwa tygodnie szkolenia w Alpach na poczatku maja, dalej ciezki, 3-miesieczny mezocykl przygotowujacy do startu w pierwszym triathlonie 1/2 Ironman (nieudanego zreszta) plus kilka krotkich wycieczek w Tatry, Bieszczady i na zawody biegowe

Rownolegle kompletowalem sprzet. Swoje dotychczasowe przygody ze wspinaniem zimowym uskutecznialem na pozyczonym, wiec lista zakupow byla dluga. Skorupy, raki, czekany, masa drobnego szpeju w rodzaju jumarow, srub lodowych, przyrzadow autoratowniczych, dodatkowych karabinkow i tak dalej. W ferworze zakupow nie nalezalo zapomniec o nowej czolowce, nowej uprzezy, nowym kasku i calej masie rozmaitych upgrade’ow. Zreszta czesciowo zasluzonych, bo na przyklad stara uprzaz miala niedlugo obchodzic pietnaste urodziny. Do tego doszla puchowa kurtka od Malachowskiego (dzielo sztuki krawieckiej, ktorego nie zdejmowalem z siebie przez dwa wieczory po zakupie), łapawice tegoż, najgrubsze mozliwe skarpety Smartwoola i tak dalej.
Zawsze czulem sie nieco niedosprzetowiony wspinaczkowo – po tych kilku miesiacach to uczucie zdecydowanie sie zmniejszylo.

Kiedy pojawilem sie na lotnisku przed wylotem, mialem lekkie obawy – cala masa przygotowan, miesiace oczekiwania, szkoda, zeby wszystko to zostalo zaprzepaszczone przez jakas glupote. Moja podstawowa obawa byl brak wizy tranzytowej do Indii, o ktorej przypomnialem sobie zbyt pozno, zeby zalatwic ja przed wylotem. W wiekszosci przypadkow przelot z Europy do Nepalu przez Delhi takiej wizy nie wymaga, przedstawiciele linii Jet przeprowadzaja pasazerow przez strefe tranzytowa, troszcza sie o bagaz i karty pokladowe. Czytalem jednak o przypadkach, kiedy to z jakiegos powodu nie zadzialalo (mozliwe tez, ze te przypadki byly wyssane z palca).

Przy check-in’ie moje najgorsze obawy sie potwierdzaja. Pani pyta o wize do Indii, ja mowie, ze nie trzeba, na co wezwana zostaje specjalistka od wiz i zaczyna sie dyskusja. Na szczescie krotka, bo panie nie zrozumialy, ze lece do Nepalu. Kiedy to zostaje wyjasnione, nic nie stoi na przeszkodzie, zebym ruszyl w droge. Moj bagaz zostaje nadany od razu do Kathmandu, co zmniejsza prawdopodobienstwo jego zgubienia w DEL. Nikt nie ma tez nic przeciwko mojemu bagazowi podrecznemu – wypakowanemu po brzegi 55l plecakowi.

Szybko przechodze przez security i mam czas na chwile relaksu w business lounge – czeste loty na zagraniczne projekty zrobily ze mnie Frequent Flyera, wiec na lotniskach jestem traktowany nieco lepiej. Chwila mija i niedlugo potem szczesliwie laduje w MUC, gdzie bede przesiadal sie na samolot do DEL. Przy transfer desku kolejne spiecie, pani bardzo podejrzliwie patrzy na moj plecak (wiedzialem, wiedzialem!). Sposobem rycerzy Jedi przekonuje ja, ze ten plecak jest tak naprawde bardzo maly, a zly dobor kolorow powoduje, ze wydaje sie znacznie (Znacznie) wiekszy.

Na bramce pojawiam sie wiec pelen obaw. Niby plecakowi nie zaszkodzi jazda w luku, ale musialbym wyciagac z niego cala mase rzeczy, ktore wymagaja specjalnego traktowania. Jako frequent flyer loguje sie przez bramke dla BC/FC. Jakiez jest moje zdumienie, kiedy urocza stewardessa zabiera mi moja karte pokladowa, podaje jakis swistek i mowi “you have been upgraded to business class on this flight”. Wyglada na to, ze byl overbooking w Economy, wiec czesc pasazerow zostala przeniesiona do Businessu, gdzie byly jeszcze wolna miejsca. Na plecak nikt nie zwraca uwagi.

Do DEL lece wiec w luksusach, zamiast fotela kanapa, kolacja z trzech dan i duze ilosci alkoholu. Z tych ostatnich nie korzystam, wole byc w DEL przytomny. Ladowanie bez problemow, podobnie przejscie przez strefe transferowa, jedynie pol godziny czekania na karte pokladowa do KTM. Potem zostaje juz tylko oczekiwanie na samolot do KTM, ktory startuje i laduje o czasie.

Na jakies dwa tygodnie przed wyjazdem cos mnie tknelo i postawilem na biurku niewielka rzezbe Ganesha, Hinduskiego boga o glowie slonia, patrona podroznikow (i calej masy innych rzeczy). Biorac pod uwage mile niespodzianki podczas podrozy, Ganesh zdecydowanie czuwa!