Pobudki o czwartej nad ranem nigdy nie należały do moich ulubionych form rozpoczynania dnia. Ale nie mam innego wyjścia. Jeśli mam dostać się do Jiri następnego dnia, muszę pojawić się na dworcu Ratna Park przed szóstą rano i kupić bilet – właśnie zaczyna się festiwal Tihar i obłożenie lokalnych autobusów po raz kolejny zaskoczyło drogowców. Chwilę po przebudzeniu zaczynam obmyślać scenariusze, które pozwolą mi zostać w lóżku – może polecę samolotem do Phaplu i stamtąd, nieco okrężną drogą zacznę trek… Może wynajmę dżipa i każę się wieźć do Jiri… Może pojadę dzień później, a bilet kupi i dostarczy mi agent… Żaden z pomysłów nie wydaje się wystarczająco przekonywujący, więc już po chwili przemierzam wymarłe uliczki Boudha. Mimo porannej półprzytomności pamiętam o czołówce, co ratuje mnie przed pomniejszymi obrażeniami.
Pora barbarzyńska, ale wokół Stupy całkiem tłoczno. Część osób spieszy się do pracy, część przyszła na poranne kręcenie młynkami i malą. Na ulicy przed stupą cała masa taksówek, ale postanawiam być twardy, ustawiam się po drugiej stronie i dzielnie czekam na busa. Dopiero trzeci nie jest wyładowany po brzegi. Ruszamy, Kathmandu o tej porze jest prawie, że wymarłe. Na miejscu jestem w niecałe 20 minut, w ciągu dnia trwa to co najmniej dwa razy dłużej. Ciekawa rzecz – po drodze mijam co najmniej kilkunastu biegaczy, w tym dwójkę ubraną (i zbudowaną) jak zawodnicy. Najwyraźniej w KTM treningi biegowe robi się na długo przed świtem.
Na dworcu typowe dla tego miejsca piekło. Klaksony, wrzaski, bieganina i ogólne zamieszanie. Kiedy podchodzę do kas, okazuje się, że to był jedynie przedsionek piekła. Wokół kłębi się jakieś 500 lokalsów poustawianych w kolejki. Lekko załamany myślę, że poranne preteksty do pozostania w łóżku miały wiele sensu. Dalej jednak pozostaje twardy. Podchodzę do samych kas, jak gdyby nigdy nic, i zaczynam zlewać się z tłem. Mój chytry podstęp rychło zostaje wykryty przez porządkowych (fakt, że jestem jedynym białym w towarzystwie może mieć tu pewne znaczenie), którzy grzecznie, acz stanowczo wysyłają mnie na koniec kolejki. Na cale szczęście okazuje się, że kolejki są dwie – jedna, ta moja, po bilety na kolejny dzień (15 osób) i jedna po bilety na dzisiaj (milion osób). Po dziesięciu minutach w totalnym ścisku – kolejka tutaj polega na tym, ze wchodzi się na plecy osobie z przodu, podczas gdyby osoba z tyłu wchodzi na plecy nam i tak da capo al fine – mam swój bilet. Okazuje się też, że droga za Jiri wystarczająco wyschła i mogę dojechać aż do Shivalaya. Dobra karma procentuje.
Powrót równie szybki jak wcześniejsza podróż. Mikrobus co prawda psuje się pod koniec (chyba kończy mu się gaz), ale że do stupy mam pół kilometra, opuszczam go bez żalu. Reszta dnia leniwa, sporo siedzę w ogrodzie, a pod wieczór idę do stupy zapalić maślane lampki za powodzenie treku i wspinaczki.