Dzisiaj wielki dzień, oficjalnie zaczynam część wspinaczkowa tegorocznego wyjazdu. Niezbyt delikatnie poganiam Sherpów z lodge’a, żeby przypadkiem nie spóźnili się z jedzeniem. Ostatecznie za kwadrans ósma jestem gotowy do drogi. Dżebe pojawia się niecałe dwie godziny później, ale jestem na tyle podekscytowany, że nawet niespecjalnie mam mu za złe spóźnienie. Gość chce nieść co cięższe rzeczy z mojego plecaka, nie zgadzam się.
Ruszamy w górę – tempo bardzo spokojne, co kilka minut krótki postój. Początkowo idziemy w miarę równo, ale im wyżej, tym większych skrzydeł do staje Sherpa, a mnie coraz bardziej ciągnie do ziemi 20 kg plecaka. Końcówka jest naprawdę ciężka – robimy ok. 700m przewyższenia, a zaczęliśmy z 4000 mnpm. Jak na jeden dzień to całkiem sporo. W nieco ponad 2h jesteśmy na miejscu – nasz BC stoi po drugiej stronie niewielkiej grani od głównego. Główny BC to prawdziwy moloch – kilka wypraw, kilkadziesiąt namiotów, w każdym po 1-2 osoby. Nie jest tak tłoczno jak w EBC, ale z całą pewnością nie czuję się jak pionier himalaizmu.
Nasz BC to kuchnia, mesa, namiot toaletowy (za kilka dni przybędzie kolejny oraz namiot prysznicowy) i 11 kilkanaście namiotów dla uczestników wyprawy i Sherpów. Na razie nie ma miejscu nikogo poza załogą kuchenną, która w kilka minut przygotowuje mi niezły obiad. Poza tym w mesie bez ograniczeń wszelkich płynów – herbaty, kawy i różnych rozpuszczalnych specyfików. Po realiach Khumbu, gdzie kubek rozwodnionej herbaty kosztuje 50 rupii, prawdziwy luksus. Kiedy już nie jestem w stanie wypić nic więcej (wiadomo, że hydracja na wysokościach jest kluczowa!) idę na kilka godzin spać. Dżebe pare razy zagląda do namiotu, sprawdzając, czy aby nie dostałem już obrzęku mózgu, względnie odmy płuc.
Po kilku godzinach budzą mnie głosy – to ta niewielka część wyprawy, która zdołała poradzić sobie z problemami w Lukli, wraca do BC z aklimatyzacji w obozie wysuniętym. Leniwie zbieram się i idę przywitać – mamy parę z Macedonii, Irlandczyka i Anglika. Dosyć szybko łapiemy niezły kontakt i po kilku godzinach jesteśmy w miarę zintegrowani. Praktycznie cały czas spędzany w BC to czas na regeneracje, więc większość czasu siedzi się w mesie, jedząc i pijąc możliwie dużo.
Jako że nie ma nic innego do roboty, sporo rozmawiamy. Głównie o doświadczeniach wspinaczkowych i podróżach, nieco o stosunkach międzynarodowych i, rzecz jasna, o realiach życia w Base Campie. Ok. 2100 mesa pustoszeje, bo towarzystwo jutro rusza aklimatyzować się w bazie wysuniętej. Ja, w zależności od samopoczucia, będę odpoczywał, albo przejdę się z nimi do ok. 5000 m.
Nieco obawiam się nocy, ale niepotrzebnie. Śpię naprawdę dobrze, spiwór sprawdza się doskonale – mogę komfortowo spać nago z zasunięą jedynie siatką do przedsionka namiotu. W środku nocy zmienia się ciśnienie, albo lekko się odwadniam, bo zaczynają budzić mnie bezdechy, stymptom określany jako Cheyne-Stokes respiration. Próbuję się przestawić na szybszy oddech, ale moje wysiłki kończą się sromotną porażką. Poddaję się więc, łykam Diamox i do rana śpię jak niemowlę. Diamox działa moczopędnie, więc dwa razy muszę wychodzić z namiotu na mróz. Doceniam w ten sposób patent jakim jest butelka do sikania (pee bottle). Moja niestety, wraz z całym sprzęem wysokogóskim wciąż jest w tranzycie. Lukla dziś rano była jeszcze pod chmurami, mam nadzieję, że sytuacja poprawi się jutro.