Po wieczornej rozmowie z Timem plan na najbliższe dni jest ustalony. Czekają mnie dwie noce w obozie wysuniętym (ABC), a w dniu wypadającym pomiędzy tymi nocami, wycieczka do obozu pierwszego (C1), o ile będę się czuł wystarczająco dobrze.
Struktura obozów pod (i na) Ama Dablam wygląda następująco: obóz główny (Base Camp), położony jest – w zależności od przyzwyczajeń osoby organizującej wyprawę – na wysokości 4500 m, albo nieco wyżej, na 4700 m. Nasz położony był wyżej, schowany za granią od zwyczajowego i nieco przeludnionego obozu głównego. 600 metrów wyżej znajduje się obóz wysunięty (Advanced Base Camp – ABC, High Camp, albo Yak Camp, ta ostatnia nazwa zapewne stąd, że mozna dotrzeć doń jakiem).
Na wysokości 5800m znajduje się pierwszy obóz wysokogorski (Camp 1, C1) – garść namiotów przylepiona do wciąż jeszcze szerokiej kamienistej grani. Powyżej C1 zaczynają się poręczówki i należy już używac sprzętu wspinaczkowego, co de facto oznacza uprząż, jumar (albo dwa) i przyrząd zjazdowy.
Kolejny obóz (Camp 2, C2), znajduje się w okolicach 6000 metrów. Z C1 dociera się tam długą, skalną granią z niewielkimi połaciami śniegu. Realnie nie ma potrzeby zakładania raków, czy używania czekana przed obozem drugim. Zakładanie skorup też tylko utrudnia zadanie, wiec do C2 najlepiej dotrzeć w butach trekkingowych albo podejściowych. Trudności między C1 a C2 są nikłe, maksymalnie II/III, z jednym trudniejszym miejscem, tzw. Żółtą Wieżą o trudnościach IV/V.
Ok. 250 metrów powyżej C2 znajduje się ostatni, trzeci obóz (Camp 3, C3), położony w okolicach 6200m. Dotarcie do niego wymaga przejścia przez spory, lodowo-skalny kuluar (Szary Kuluar) i sporą, śnieżną grań, zwaną Mushroom Ridge, ze względu na swój charakterystyczny kształt. Obóz aktualnie położony jest samym końcu Mushroom Ridge. Wcześniej zajmował płaśń ok. 50m wyżej, ale miejsce to jest mniej popularne od 2005 roku, kiedy to lawina zmiotła stąd kilka namiotów. Teren między C2 a C3 jest typowo alpejski, wymaga skorup, rakow i czekana.
Droga pomiedzy C1 a szczytem jest oporęczowana, a właściwie przeporęczowana. Ilość lin, jakie znajdują się po drodze może przyprawić o zawrót głowy. Starych lin nikt nie usuwa, więc z każdym rokiem przybywają kolejne, dowiązywane do pogiętych, czeęto luźno wiszących, szabli śnieżnych.
Zjady wymagajż odpowiedniej głowologii – wybieramy najładniejszą linę, szarpiemy nieco, po czym z pełnym nadziei “Buddha Bless” ruszamy w dół, zdecydowanie starając się nie myśleć o tym, co robimy. Zdarzało mi się zjeżdżać na linach przypominających stare sznurki do prania – najwyraźniej dobra karma wciąż procentuje.
Wracając do meritum: czasu jest sporo, bo BC mamy opuscić najpóźniej 22.XI. Pozwala to na dosyć łagodny profil aklimatyzacji, który wygląda następująco:
– dwie noce w obozie wysuniętym z wycieczką do obozu pierwszego pomiędzy,
– powrót do BC i dzień odpoczynku,
– dwie noce w obozie 1 z wycieczką do obozu drugiego pomiędzy,
– powrót do BC i dzień/dwa odpoczynku,
– noc w obozie 1, następnie noc w obozie 2 i noc w obozie 3,
– atak szczytowy i powrót na noc do obozu 3,
– zejście do BC albo któregoś z obozów pośrednich, w zależności od
samopoczucia.
Bez pośpiechu, co pozwala radykalnie zminimalizowac problemy z aklimatyzacją. Mimo tak lagodnego podejscia, 5 osobom (dokładnie 1/3 składu wyprawy) nie udaje się zaaklimatyzować już w obozie pierwszym i rezygnują z dalszej działalności. Trudno jest mi w to uwierzyć, bo pomijając nocne bezdechy (które skutecznie leczę Diamoxem) i okazjonalne lekkie bóle głowy, nie mam najmniejszych problemów z wysokością. Ale reguła jest taka, że nie ma reguły. Aklimatyzacja za każdym razem odbywa się od zera. Zgodnie z jedną z najpowszechniejszych teorii, nie mozna bazować na doświadczeniach z poprzednich lat – organizm po dłuższej (powyżej 6 tygodni) przerwie od przebywania na znacznej wysokości musi aklimatyzować się od zera. Słyszałem co prawda opinię (i to of lekarza), ze “organizm się uczy” i każdy kolejny raz jest łatwiejszy, ale badania i opinie doświadczonych himalaistów tego nie potwierdzają. Moja własna opinia zresztą również nie.
Prawdą jest jednak to, że przebywając na wysokości nabieramy doświadczenia w rozpoznawaniu wczesnych symptomów choroby wysokościowej, uczymy się słuchać swojego organizmu i w odpowiedni sposób go obsługiwać. To pozwala o wiele skuteczniej, a czesto i szybciej zdobywać wysokość bez narażania się na negatywne skutki obniżonego ciśnienia powietrza.
Zaopatrzony w rozmaite farmaceutyki i wyczulony na najlżejsze wahania samopoczucia docieram do ABC. Ze względu na problemy z lotami z Lukli, jestem w obozie sam – z naszej grupy cześć ma ten etap za sobą, a
pozostała część dopiero ma go zacząć. Namioty innych grup też wygladają na wymarłe. Przeżycia są niesamowite, samotne noce w namiocie w sercu Himalajów idealnie trafiają w moją inrowertyczną naturę. Do tego jest pełnia, więc okoliczne szczyty, zlane bladym światłem księżyca, dają niesamowite wrażenia estetyczne. Leżę do późna w otwartym namiocie, szczelnie owinięty śpiworem (kolejny raz – szacun dla firmy Yeti, śpiwor wart każdej złotówki), słucham psychodelicznej koncertówki Hawkwinda i sycę oczy widokiem, duszę atmosferą.
Noc mija bez przeszkód, o ile pamiętam nawet nie potrzebowałem Diamoxu. Spię długo i ruszam na wycieczkę do C1. Idę z lekkim plecakiem, więc na miejscu jestem nieco po godzinie. Droga prosta, końcowka po połogich płytach, ubezpieczonych poręczówką. Trudności nikłe, więc w odróżnieniu od większości osób idących w górę, ruszam na żwyca. Dobra decyzja – żadnych niespodzianek po drodze, w niecałe 10 minut płyty mam za sobą.
Pierwsze wrażenie z C1 pozytywne, nieco brudno, ale do przyjęcia. Niestety nie każda grupa zabiera ze soba swoje śmiecie, nie ma też przepisów regulujących – jak na przykład na Alasce – sprawy toaletowe. Zresztą, biorąc pod uwagę daleko posunięta niefrasobliwość lokalsów, trudno byłoby takie przepisy egzekwować.
Powrót do ABC bez problemów, kolejna udana noc i leniwy powrot do BC następnego dnia rano. W ten sposób pierwszy etap aklimatyzacji mam za sobą.