13-14.XI.2011 – Odpoczynek w BC.

Po raz kolejny budzę się świeży i energiczny, więc po małym śniadaniu ruszam w dół. Resztą teamu się jeszcze zbiera, wczorajsza wycieczka była dla niektórych sporym obciążeniem.

Po 2.5h jestem w obozie, mam trochę czasu na rozpakowanie się i uzupełnienie płynów przed obiadem. Sam obiad mnie zaskakuje – jestem przerażająco, koszmarnie głodny. Zjadam swoja porcję, potem jeszcze jedną. Wciąż głodny ruszam do namiotu kuchennego po więcej, gdzie Bim daje mi sporą porcję dal bhaat przygotowanego dla obsługi. To na mnie nieco uspokaja, ale do wieczora i tak muszę co chwila pogryzać jakieś herbatniki i batony. Ani chybi zwiększone zapotrzebowanie na kalorie daje o sobie znać na wysokości.

Następnego dnia zaczynają się nerwy – w końcu 15.XI zaczynamy atak szczytowy. Atak co prawda rozłożony na kilka dni, żeby możliwie dobrze znosić wysokość, co nie zmienia faktu, że okienko, podczas którego będę mógł wejść na szczyt będzie dosyć wąskie. Do tego tym razem muszę wziąć ze sobą jedzenia na kilka dni i cały sprzęt do wspinania, co mocno obciąży mi plecak. Wreszcie tym razem nie będę mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek szarżowanie, żeby możliwie dużo energii zachować na ostatni dzień ataku. Z tym ostatnim punktem będę miał najwięcej problemów, jestem przyzwyczajony do dosyć szybkiego chodzenia w górach, co pod dużym obciążeniem na wysokości prowadzić może wyłącznie do przedwczesnego wyczerpania.

W wieczór przed wyruszeniem w górę wcześniej zamykam się w namiocie. Towarzystwo do późna siedzi w mesie, gra w karty i rozmawia, ale nie mam najmniejszej ochoty na towarzyską integrację. Czytam do późna (co tu oznacza okolice 2200), po czym śpię dobre 10h.