15.IV.2012 – Teheran, dzień 2.

Mało energetyczny początek kolejnego dnia w Teheranie – mam dosyć głośny pokój i mieszanka praktycznie nieustającego ruchu ulicznego z hałaśliwymi Persami z sąsiedztwa daje się we znaki. Śpię niecałe 6h i rano najchętniej zostałbym w łóżku. No, ale nie jestem tu dla przyjemności – trzeba nasiąkać kulturą środkowego wschodu! Po śniadaniu wychodzę więc na ulicę Amira Kabira i ruszam w stronę Pałacu Golestan. Po drodze kupuję lokalną kartę SIM – procedura podobna do nepalskiej, panowie kserują mój paszport, każą się podpisać i po chwili mam już irański numer.

Pisałem już wcześniej o ruchu ulicznym tutaj, ale temat wymaga rozwinięcia. Większość ulic na tutaj 2-3 pasy ruchu w jedną stronę. Ważniejsze ulice są jednokierunkowe, więc zdarza się nawet 5-6 pasów. Żeby przypadkiem nie ułatwić teherańczykom życia, mamy także kontrapasy – pasy w przeciwnym kierunku, po których poruszają się autobusy (i motocykliści); lokalny odpowiednik warszawskiego buspasa. Przejścia dla pieszych są jedynie luźną sugestią, tak dla pieszych, którzy przechodzą, gdzie chcą, jak dla kierowców, którzy przed zebrą nawet nie zwalniają. Ulice pokonuje się więc po jednym pasie na raz, oczkując następnie między sznurami rozpędzonych samochodów i motocykli na moment dogodny do przeskoczenia kolejnego pasa. Samochody rzadko kiedy zwalniają bez ważnego powodu (takiego jak trzęsienie ziemi, atak izraelskich rakiet, koniec świata, czy powrót 12 Imama), trzeba więc bardzo pewnie poruszać się w tej dżungli. Od kilku lat w Teheranie działa metro – trudno sobie wyobrazić jak radziło sobie to miasto przed jego uruchomieniem.

Warto też przez chwilę zatrzymać się nad hałasem, jaki dominuje nad miastem. Z hotelowego pokoju brzmi to tak, jakby po pobliskiej ulicy przejeżdżała niekończąca się kawalkada motocykli (one wszak dominują na ulicach). W godzinach szczytu natężenie hałasu wzrasta o kilkanaście decybeli i zaczyna przypominać regularną kanonadę. Na temat zanieczyszczenia nawet nie chcę się wypowiadać – zauważyłem, że pół godziny po przyjeździe do miasta zaczyna się lekki ból głowy.

Walcząc z trafikiem docieram w okolice wspomnianego wcześniej pałacu. Rejon jest zdominowany przez ministerstwa i urzędy, ruch samochodowy został więc mocno ograniczony i miasto zaczyna wywoływać pierwsze pozytywne emocje. Zadrzewione aleje, stosunkowo niskie, bardzo solidne budynki z jasnego kamienia, widoczne inspiracje perską architekturą – potężne bramy, sklepione łuki, mozaiki, geometryczne motywy i ozdobne elementy kaligraficzne.

Sam pałac również robi dobre wrażenie, ręcznie malowane mozaiki o niebywałej złożoności, sklepione okna, masa geometrycznych detali, rzeźby kotów i lwów. Ponieważ uwielbiam fotografować detale architektoniczne, wpadam w trans, z którego wyrywa mnie dopiero kolejny w tym dniu deszcz. Chronię się do wnętrza pałacu, gdzie urządzono typowe muzeum – ciężkie szafy z zastawami, woskowe figury wąsatych szachów, wielkie bogato zdobione sale, masa mebli z epoki… Nowoczesne muzea w rodzaju Tate Modern, czy Design Museum W Londynie, albo MPW, czy CNK w Warszawie wyznaczyły nowe standardy, powrót do standardów wcześniejszych bywa ciężkim doświadczeniem.

Na zewnątrz tymczasem poważne urwanie chmury. Czekam jakiś czas na poprawę, po czym przebiegam na drugą stronę dziedzińca do “Traditional teahouse” . W środku grupa przemokniętych zwiedzających plus grupa tłustawych kelnerów, sprawiających wrażenie że siedzą tam za karę. Wygląda na to, że to lokalny standard – ciężko jest trafić na sprzedawcę, czy kelnera, który chociaż nie okazywałby otwartej wrogości. Zamawiam herbatę i pastę z bakłażana z twarogiem. Zestaw bardzo udany, kelner szczęśliwie nie próbuje dać mi w mordę, choć wygląda na to, że niewiele mu brakuje. Do herbaty dostaję talerz słodyczy – daktyle, herbatniki, cukierki i kolorowy cukier w dużych kryształach, narosłych wokół drewnianego patyczka. Idea jest taka, żeby herbatę pić przez ten cukier, na modłę rosyjską (a może modła rosyjska przyszła właśnie ze środkowego wschodu). Często można spotkać także cienkie, doprawiane szafranem łatki cukru, które rozpuszcza się nieco w ustach przez kolejnym łykiem herbaty. Do pasty bakłażanowej lokalne pieczywo (chleb barbari), które ma postać długich (ok. 1 metra), płaskich bochnów o szerokości ok. 30 cm. Każdy z takich bochnów jest przed pieczeniem nacinany, tak, żeby po upieczeniu można było odrywać od niego wąskie pasy. Do wszystkich praktycznie posiłków tutaj dostaje się koszyczek takiego chleba oraz surową cebulę.

Deszcz traci na intensywności, więc ruszam w idę w stronę teherańskiego bazaru. Po doświadczeniach z Damaszku i Aleppo spodziewam się czegoś niezwykłego. Oczekiwania te zostają boleśnie zawiedzione, bazar w Teheranie to takie lokalne KDT, tandeta, podróbki i brak klimatu orientalnego. W obrębie bazaru działa też meczet im. Imam Khomeiniego – nie robi potężnego wrażenia, poza tym, jako że jest to działający meczet, niemile widziane jest fotografowanie.

Kolejny etap dzisiejszych peregrynacji to dawna ambasada amerykańska, w tej chwili wdzięcznie określana jako “US Den of Espionage”. Co bardziej zabawne, budynek jest teraz wykorzystywany przez Sepah – islamistyczne bojówki, czy też policję religijną, wspierającą rządy islamistów. Niestety zostaję zawrócony sprzed wejścia – jaskinia imperialistycznych szpiegów jest zamknięta, czego się spodziewałem – zgodnie z przewodnikiem otwierana jest jedynie na kilka dni w roku, w lutym. Bardziej interesujący od samej ambasady jest otaczający ją mur pokryty szeregiem uroczych antyamerykańskich graffiti.

To również moja pierwsza wizyta w północnym Teheranie, nowoczesnej części miasta, która powstała w ciągu ostatnich 60 lat, finansowana dochodami ze sprzedaży ropy. W przeciwieństwie do części południowej, która ma lekko 3-światową aurę, północ jest czysta, nowoczesna i sprawia niemal europejskie wrażenie. Przypomina też nieco syryjską Lattakię. Kluczową arterią w tej częsci miasta jest aleja Vali Asr. Tutaj mieszcza się najlepsze hotele, masa sklepów, biurowce i tak dalej. Planuję nieco dłuższy pobyt w tej części podczas kolejnej wizyty w Teheranie.

Powrót metrem w godzinie szczytu mnie tym razem omija – metro się psuje, więc wracam do hotelu piechotą.

Zdjęcia z Teheranu.