Drugi i ostatni pełny dzień w Isfahanie upływa przede wszystkim na żmudnej logistyce, zresztą, jak się późńiej okaże, zupełnie niepotrzebnej. Kolejnym etapem podróży mają być góry Zagroz, gdzie chcę zrobić wiosenne wejście na glówny szczyt – Dena. A jeśli pogoda dopisze, to także kolejne szczyty w masywie – Hera oraz Bijan 1 i 2. Mam niewiele informacji (pomijając fakt, ze na forach szczyty opisywane są jako raczej turystyczne, więc całość nie powinna zająć więcej niż 3 dni w lecie), nie mam też żadnej mapy, więc postanawiam skontaktowac się z lokalną federacją wspinaczkową.
Dzień wczesniej udało mi się dodzwonić do jedynej chyba anglojezycznej przedstawicielki federacji. Po wyjaśnieniu, że jestem w Isfahanie i chciałbym spotkać się z lokalnym przedstawicielem celem omówienia dzialan wysokogórskich w górach Zagroz, dostaję nazwisko i numer komórki ich człowieka w Isfahanie.
Po wymianie SMSów umawiamy się na spotkanie. Pełen dobrych chęci wsiadam w taksówkę i ruszamy. Po godzinie szukania właściwego adresu na suburbiach i kilku rozmowach telefonicznych, które prowadziłem najpierw ja, a następnie mój kierowca, okazuje się, że mój niedoszły rozmówca czeka na mnie, ale w Teheranie, a cała sprawa to jedno wielkie nieporozumienie.
Owszem, Farsi to piękny jezyk, ale życie stałoby sie łatwiejsze, gdyby Irańczycy zaczęli się uczyć języków zachodnich. Nie do końca wiem na czym polega problem – nieliczni lokalsi, którzy nawet nieźle mówią po angielsku, wydają się rozumieć o wiele mniej, niż by to sugerowały ich umiejętności konwersacyjne.
Nie zrażony tym niepowodzeniem, ruszam nad rzekę, obejrzeć słynne isfahańskie mosty. Same mosty, może poza jednym, robią wrażenie umiarkowane. Natomiast zagospodarowanie brzegów rzeki robi wrażenie potężne! Przez kilka kilometrów (siedem, może osiem – coś jak od warszawskiego Cypla Czerniakowskiego do Spójni) na każdym z brzegów ciągną się zadbane zieleńce. Bardzo spójnie zaprojektowane (włącznie z designem bud z lodami, fast-foodem etc.), czyste, z równomiernie rozmieszczonymi ławkami, placami zabaw, toaletami, siecią alejek, zadrzewionymi trawnikami i tak dalej. Nie są to może arcydzieła sztuki ogrodniczej, ale rozmach, spójność i stopień zadbania trudno porównac z czymkolwiek, co do tej pory widziałem nad rzekami. Warszawskie brzegi Wisły wyglądają przy tym jak ubogi krewny na potężnym kacu.
Po nadrzecznym relaksie czas na próbę zdobycia mapy regionu, w który jutro się wybieram. I ta próba kończy się sromotną porażką, odwiedzam z tuzin księgarni, gdzie próbuje mi się wcisnąć wszystko od atlasu samochodowego po albumy ze zdjęciami Himalajów, jednak samej mapy brak. Jest to intrygujące, bo mapy rejonów sąsiednich są powszechnie dostępne.
Dzisiejsze niepowodzenia to jednakże nic, w porównaniu z tym, co spotka mnie jutro.