19.IV.2012 – Isfahan-Yasuj-Sisakht.

Dzisiaj czeka mnie dosyć długa podróż – planuję dostać się do Sisakht, miejscowości u podnóża łańcucha Zagroz, skąd mam nadzieję wyruszyć na kilka dni w wyższe partie gór. Podróż przebiega stosunkowo bezboleśnie, mimo że z początku nie mam pojęcia jak dostanę się z Yasuj do Sisakht. Nie do końca wiem też jak wyglądać będzie sytuacja ze spaniem w Sisakht – wiem, że jest tam schronisko dla alpinistów, ale nie jestem pewien, czy będzie otwarte.

W Isfahanie nieco przedłuża mi się śniadanie i na dworzec docieram kilkanaście minut po odjeździe pierwszego autobusu do Yasuj. Kolejny za 2.5h. Leniwie spędzam czas w kawiarni internetowej, łażąc pod dworcu, robiąc zdjęcia i próbując nagrywać różne dźwięki (w tym muezzinów) na wyjątkowo niedoskonały mikrofon swojej empetrójki. W autobusie siadam obok bardzo przyjaznego Irańczyka, studenta “animal science” na Uniwersytecie Rolniczym. Mój współpasażer specjalizuje się w drobiu, a szczególnie w kurach, co zresztą sam uznaje za bardzo zabawne. Żartuje, że jego rodzince hodowali owce, a on tak mocno obniżył poprzeczkę. Sporo rozmawiamy, dostaję też bardzo szczegółowe instrukcje jak dostać się z Yasuj do Sisakht, ile zapłacić taksówkarzom, podaje mi także swój telefon, żebym mógł zadzwonić w razie problemów.

Dzięki jego radom dostaję się we właściwe miejsce, mimo że trwa to sporo czasu. W Yasuj pierwsza savari wiezie mnie na “dworzec”, z którego odjeżdżają kolejne savari do Sisakht. Dworzec ma postać podwórka przy jednym z domów w bocznej uliczce – szanse na trafienie tam bez zewnętrznego wsparcia są bardzo bliskie zeru. W savari do Sisakht dwóch irańskich nastolatków, którzy co chwila mnie o coś pytają łamaną angielszczyzną, po czym niemiłosiernie chichoczą. Najwyraźniej cudzoziemiec tutaj to nie lada atrakcja. Początkowo nawet staram się traktować ich poważnie, ale szybko zaczynają mnie irytować, więc przestaję zwracać na nich uwagę. Na miejscu sporo krążymy – mimo kilku pomarańczowych tablic (z dumnie brzmiącym “mountaineers refuge”), które prowadzą do schroniska, mój kierowca (który w ogóle nie zna angielskiego) krąży po całym mieście. Próbuję mu wytłumaczyć, żeby jechał tak, jak wskazują tablice. Długo nie daje się przekonać – wreszcie, z pomocą rozmówek persko-angielskich, udaje mi się go doprowadzić do “alamaat naranji”, pomarańczowego znaku. Dalej jest z górki, kierowca pyta lokalsów o wskazówki i w minutę jesteśmy na miejscu.

Schronisko opustoszałe, walimy w bramę, ale reakcji brak. W końcu sam ją otwieram, licząc na to, że po drugiej stronie nie czeka na mnie zły pies, albo strażnik z kałasznikowem. Cisza. Podchodzimy do budynku, wchodzimy do środka – na miejscu jeden mocno starszy, brodaty Irańczyk, jak się później okaże, nazywa się Abasi. Na dzień dobry pyta, czy mam list (polecający jak sądzę). Nie mam listu, ale daję mu paszport, legitymację UKA i OEAV, która zarazem jest kartą ubezpieczenia górskiego. To najwyraźniej nie wystarcza, bo gość dzwoni gdzieś i mówi, że mam czekać, aż oddzwonią. Wyjątkowo posługuje się akceptowalną angielszczyzną – nie rozumie połowy tego, co mówię, ale ja jestem w stanie zrozumieć go bez problemu.

Czekamy więc – ja, i kierowca, który wszedł ze mną do środka i nie chce odjechać, dopóki nie upewni się, że jestem bezpieczny (to akurat w Iranie jest wspaniałe – w momencie, kiedy ktoś weźmie za Ciebie odpowiedzialność, nie zostawi Cię, dopóki nie będzie przekonany, że jesteś bezpieczny lub w dobrych rękach). Oczekiwanie trwa ok. pół godziny, jestem głodny i koszmarnie zmęczony. Zostaję poczęstowany herbatą, co nieco stawia mnie nogi. W końcu dzwoni komórka, odpowiadam na kolejne pytania, po czym Abasi znów dzwoni. Pytam go, czy będę mógł tu przenocować, bo nie chcę dłużej trzymać kierowcy – jeśli nie jestem tu mile widziany, to pójdę gdzieś indziej, może nawet wrócę do Yasuj. Okazuje się, że spać tu mogę, więc dziękuję taksówkarzowi wylewnie, płacę ze sporym napiwkiem (którego on, zgodnie z lokalnym zwyczajem, nie chce przyjąć – zgadza się chyba za trzecim razem) i wracam do schronu. Naiwnie myślę, że to już koniec, że zaraz ugotuję sobie zupę, rozwinę matę i wejdę do śpiwora. Nic z tych rzeczy.

Gdy pytam, gdzie mogę się rozłożyć, wredny dziad mówi: “zaraz, poczekaj, wezwałem policje, porozmawiasz z nimi”. Mówi to tonem “ach, mam Cię bratku, już Ci się nie upiecze”. Jestem tak zmęczony, że kontekst całej sytuacji trafi do mnie dopiero po jakimś czasie. Policja przyjeżdża – jest ich dwóch, jeden typowy policjant, drugi chyba żołnierz, bo ma automat i bardziej outdoorowy mundur. Spisują mój paszport, zadają pytania, rozmawiają z Abasim. W międzyczasie pojawiają się jeszcze trzy osoby – główny przewodnik górski w rejonie, szef lokalnej organizacji wspinaczkowej i ktoś z władz miasta, najpewniej odpowiednik sołtysa. Brakuje tylko Ahmadine. Policja rzecz jasna nie zna słowa po angielsku, więc Abasi posłusznie tłumaczy, nawet wczuwa się w rolę i trochę na mnie pokrzykuje. Najbardziej zabawne jest pytanie “who told you to come here?!”. Kusi, żeby odpowiedzieć “Obama”, albo “CIA”, bo powoli dociera do mnie absurd tej sytuacji. Ale gryzę się język, noc w irańskim więzieniu i ekstradycja (w najlepszym przypadku), to nie są cele mojej podróży. Po serii pytań i spisaniu moich danych policjanci zaczynają się wyraźnie nudzić – najwyraźniej nie jestem tym imperialistycznym szpiegiem, na którego czekali. Po jakimś czasie znikają, znika też mój paszport. Zostają przewodnicy, których ten żałosny szczur Abasi próbuje mi sprzedać za 50 USD dziennie. Celowo mówię “żałosny szczur”, bo nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak płaszczył się przed policją. Dla mnie ten człowiek jest całkowitym zaprzeczeniem irańskiego charakteru.

Ostatecznie udaję mi się wyjaśnić jakie mam plany – znowu dyskusje, wahania i problemy. W końcu dowiaduję się, że nie mogę iść w góry, bo górne schronisko jest pod śniegiem. Nie wydaje mi się to realne, po drodze pod Zagros, widziałem, jak niewiele śniegu leży na zboczach. W samym Sisakht, na 2300 m.n.p.m., wieczorem jest kilkanaście stopni, co wskazuje na to, że poniżej zera jest jakieś 1000-1500 wyżej, czyli śnieg leży w najwyższej partii gór. Proponują mi wycieczkę na jeden z niższych szczytów, ze zorganizowaną grupą – podwózka autokarem, 60 osób, żyć, nie umierać! Stwierdzam, że się zastanowię, co towarzystwo bierze za dobrą monetę. Wreszcie mogę się rozpakować i zrobić coś do jedzenia. Po jakimś czasie odwiedza mnie dziad i stwierdza, że mam być gotowy o 0630, jako że wycieczka rusza o 0630. Odpowiadam, że jeszcze nie podjąłem decyzji, ale że raczej nie skorzystam z ich oferty i pójdę sam, tam gdzie planowałem. To wywołuje szok. Dowiaduję się, że nie mam zgody na wyjście w góry!

Nie do końca wiem, jakie tu obowiązuję przepisy, piszę więc SMSa do człowieka, z którym nie udało mi się spotkać – pana Saberi, wyżej postawionego przedstawiciela Irańskiej Federacji Alpinistycznej. Po chwili dostaję odpowiedź: nie potrzebuję ani przewodnika, ani niczyjej zgody. Saberi dzwoni do Abasiego, Abasi dzwoni po sołtysa, przewodnika i szefa lokalnej organizacji. Rozmawiają. Po chwili zmieniają front – nie mogę iść w góry, bo tam są niebezpieczne zwierzęta. Jakie zwierzęta, pytam – wilki i jeszcze jakieś, słyszę. Stwierdzam, że pójdę na własną odpowiedzialność, mogę podpisać oświadczenie. Znowu rozmowy, dyskusje i rozważania…

Przypominam sobie o paszporcie i stanowczo żądam jego zwrotu – okazje się, że nie zabrała go policja, tylko jeden z lokalsów, chyba sołtys. Oddają mi go niezwłocznie, i całe szczęście, bo jestem gotów dzwonić do ambasady.

W sprawie gór ostatecznie nie ustępują. Mogę iść na wycieczkę albo wracać na niziny. Wściekły kładę się spać, rano wstaję jeszcze bardziej wściekły. Pakuję plecak, na oczach dwóch irańskich dziewcząt, które w międzyczasie pojawiły się w schronisku, upokarzam dziada werbalnie: “widzę, że Iranie nie ma wspinaczy, tylko zniewieściali biurokraci”. Zalecam też, żeby był ostrożny na wycieczce, bo w górach pełno dzikich zwierząt i byłoby niepowetowaną stratą, gdyby został zjedzony. Dziad próbuje coś tłumaczyć, kiedy zbieram się do wyjścia, ale żegnam go swojskim “go fuck yourself”.

Po kilku godzinach jestem Shiraz, ale to już osobna historia.

Do dzisiaj mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłem – do ostatniej chwili zastanawiałem się, czy nie zlekceważyć ich wszystkich i zwyczajnie ruszyć w góry. Z jednej strony, byłoby to moralne zwycięstwo nad ich skostniała organizacją. Z drugiej, nie miałem mapy, ani żadnych wskazówek, plus po kilkuset metrach pewnie miałbym na karku policje. Najpewniej nigdy nie uda mi się dojść z tą sytuacją do ładu.