Po kwietniowym wyjezdzie do Iranu mailem powazne watpliwosci co do kolejnej wyprawy w tym roku. W koncu od wrzesnia 2010 spedzilem w podrozy prawie 7 miesiecy, plus okolo pol roku na projekcie w Wilnie, co wiazalo sie z cotygodniowym lataniem tam i z powrotem. Obawialem sie, czy troche nie przesadzam z iloscia wojazy i tempem zycia w ogole. Podroze to jedna z najlepszych rzeczy w zyciu, ale i tutaj mozna osiagnac pewne nasycenie. Do tych rozterek doszlo zamieszanie zwiazane z ostatecznym opuszczeniem korporacyjnego bagna i, jak na razie bardzo udanym, przejsciem na freelancerstwo.
Dlugo tez nie moglem sie zdecydowac dokad pojechac – bliskiego i srodkowego wschodu chwilowo mialem dosyc, planowany od dawna trekking w Patagonii nie do konca do mnie przemawial, a na wyspy poludniowego Pacyfiku mialem za malo czasu i pieniedzy. Zaczalem wiec uwazniej przygladac sie dalekiemu wschodowi. Pewien wplyw miala tu lektura “A Fortune Teller Told Me” Tiziano Terazaniego, ktory w fascynujacy sposob pisze o Indochinach. Z grupy Laos, Wietnam, Cambodza, Tajlandia i Birma, najciekawiej prezentowal sie ten ostatni kraj. W przewazajacej wiekszosci buddyjski, z ludzmi znanymi ze swojej uprzejmosci i lagodnosci, w oczywisty sposob kojarzyl sie z Nepalem. Biorac pod uwage, ze spory kawalek mojego serca zostal w Kathmandu, i bynajmniej nie planuje go stamtad zabierac, wybor w pewnym momencie okazal sie zaskakujaco prosty. Dodatkowo, od lat pociagal mnie (post) kolonialny urok Indochin ktory znalem glownie z filmow i ksiazek, a takze – per analogiam – z dziecinstwa w Nigerii, ktora tez przeciez byl brytyjska kolonia w tropikach.
Wszystko wskazywalo na to, ze podobna decyzje podjela rowniez reszta swiata. Postepujaca demokratyzacja i stopniowe otwieranie sie Birmy na swiat, wywolaly lawine turystow, ktorzy chca odwiedzic kraj zanim na dobre zezre go globalizaja. Zreszta przykladow nie trzeba daleko szukac – kilka dni po mnie Yangon odwiedzic mial Obama. To masowe zainteresowanie niestety nieco przekracza mozliwosci stosunkowo skromnej infrastruktury turystycznej, sytuacji nie ulatwia tez fakt, ze cudzoziemcy nocowac moga jedynie w licencjonowanych hotelach. Na forach od miesiecy roilo sie od alarmistycznych postow, sugerujacych, ze ostatnie wolne lozko w Birmie zostalo zarezerwowane w styczniu, i to zeszlego roku. Biorac pod uwage, ze udalo mi sie zarezerwowac pokoj w Yangonie po wyslaniu trzech maili, mialem do tych doniesien pewien dystans. Wzialem tez ze soba plachtonamiot, spiwor i mate, wiec w ostatecznosci zostawalo koczowanie w parkach.
Najkrotszy (22h) i zarazem najtanszy lot, jaki udalo mi sie znalezc, obslugiwaly linie China Southern Airlines, z tranzytem przez Amsterdam i Guangzhao, czyli dawny Kanton. Bardzo bylem tego Kantonu ciekaw i zalowalem, ze bede tam tylko dwie godziny. Jak sie pozniej okazalo, moje zale mialy pewna moc sprawcza.
Lot poczatkowo zgodnie z planem. 4h przerwy w Amsterdamie poswiecilem na odsypianie nieco zarwanej nocy – wstalem o nietypowej dla siebie porze, 0400. Problemy zaczely sie juz na pokladzie chinskiego samolotu. Na chwile przed planowanym odlotem, mocno kosmata angielszczyzna podana zostala informacja, ze mamy problemy tehniczne, nad ktorymi pilnie – diligently – pracuje zaloga. Ta pilna praca trwala nieco ponad trzy godziny, podczas ktorych regularnie dziekowano nam za wspolprace i zapewniano o pilnej pracy zalogi. Po tych trzech godzinach bylo jasne, ze o ile tylko chinczycy nie wynalezli ostatnio teleportacji, nie mam szans zdazyc na lot do Birmy. I faktycznie, moj samolot startowal, gdy przelatywalismy nad Tybetem. Nieco obawialem sie wielogodzinnego koczowania na lotnisku i problemow z bukowaniem nowego lotu – gdyby prawa pasazera w Chinach byly na tym samym poziomie, co prawa czlowieka, najpewniej czekalby mnie zakup nowego biletu i publiczna samokrytyka. China Southern stanela jednak na wysokosci zadania. Dostalem bilet na lot nastepnego dnia, przez Bangkok, oraz dach nad glowa i trzy posilki. Wlasciwie powinienem powiedziec “dostalismy”, bo w tej samej sytuacji znalazla sie grupa holenderskich emerytow, wybierajacych sie do Birmy na rowerowa eskapade… Holendrzy traktowali mnie z duza nieufnoscia, albo z natury rzeczy, jako narod, sa malo kontaktowi. Moze tez wstydzili sie slabej znajomosci angielskiego, abo nalezeli do holenderskiego ONRu i nie lubili Polakow. Tak, czy inaczej, przeprowadzilismy jedynie kilka zdawkowych konwersacji.
Co nie zmienia faktu, ze posredniczylem w kontaktach naszej grupy z Chinczykami, z ktorymi ciezko jest sie porozumiec nawet dobrze znajac angielski. Nie dosc, ze maja koszmarnie pokrecony akcent, to wiekszosc z nich angielskiego nie zna w ogole. Mimo to staraja sie odpowiadac na pytania, a nam pozostaje stymulujaca intelektualnie rozrywka – odgadnac, czy nasz rozmowca wlasnie odpowiedzial nam na pytanie swoja mocno akcentowana agielszczyzna, czy tez rzucil po Chinsku “idz wychedozyc zielonego smoka”. Na lotnisku ten problem zostal rozwiazany systemowo – wybrani pracownicy nosza plakietki z napisem “I speak English” oraz gwiazdkami, ktore okreslaja ich poziom lingwistycznego wtajemniczenia. Z czterogwiazdkowcami mozna sie swobodnie dogadac, dwie gwiazdki to droga przez meke. Z jednogwiazdkowem rozmawialbym tylko w sytuacji powaznego zagrozenia zycia.
Po dwoch godzinach od przylotu wychodzimy przed terminal, gdzie czeka transport do hotelu. Udezrza cieple, mocno wilgotne powietrze, delikatnie pachnace kwiatami. Do tego lekka mgla, ktora okazuje sie smogiem. Ze wzgledu na zanieczyszczenia praktycznie nie widuje sie tu blekitnego nieba. Nadaje to miastu troche oniryczny charakter. Do hotelu docieramy w kilka minut – pomijajac pospolita architekture i banalne wnetrza, niczego mu nie brakuje. Pokoje maja drzwi, a nawet lazienki z ciepla woda, w katach nie czaja sie szczury.
Po szybkim obiedzie postanawiam ruszyc na zwiedzanie centrum Kantonu. Moj entuzjazm jednak szybko zostaje zgaszony, jestesmy od centrum Kantonu mniej wiecej tak daleko jak Modlin od Warszawy. Taksowka w jedn strone ma kosztowac 50 USD, a inne opcje transportu sa dla mnie chwilowo niedostepne, ze wzgledu na bariere jezykowa. Ruszam wiec na spacer po okolicy – niesamowite, jak pewne obrazy, zapamietane z kina, czy literatury, automatycznie kojarzace sie z Chinami, widac na kazdym kroku. Stare Chinki w pizamowatych strojach, rowerzysci w charakterystycznych, stozkowatych kapeluszach, grupa trenujaca tai-chi, mezczyzni grajacy w karty, czy domino przed wejsciami do kamienic, zadrzewione banyanami ulice… Jestem pod wrazeniem aspektu spolecznego i towarzyskiego, widac, ze duza czesc zycia toczy sie tutaj na ulicy, wsrod sasiadow, znajomych.
Dwie nie do konca przespane noce powoli daja o sobie znac, wiec robie troche i zdjec i wracam do hotelu odsypiac. Rano jedziemy na lotnisko autokarem z jakas wycieczka, potem zapominam wcheckinowac plecak i musze wracac z security, gdzie skaner wykrywa noz i kij trekingowy. Najwyrazniej brak snu (albo kawy) zbiera swoje mroczne zniwo. Lot do Bangkoku nie wart wzmianki; na miejscu bierze nas pod swoje skrzydla urocza Tajka (sa tam setki, tysiace, uroczych Tajek!), dzieki czemu bez wiekszych perturbacji dostajemy boarding passy na ostatnia czesc lotu. Do Yangonu lecimy Thai Airlines – samolot jak spod igly, niezle tez karmia.
Po godzinie lotu koncze swoja 60-godzinna – uwzgledniajac zmiany czasu – podroz.