Jetlag i ogolna konfuzja zwiazana ze zmiana czasu wydaja sie lagodniejsze niz wczoraj – spie az do 0530. Pozniej, mimo najszczerszych checi, nie udaje mi sie zasnac, wiec poddaje sie i ide na wczesne sniadanie. Yangon o tej porze jest miastem niemal idealnym, panuje przyjemny chlod, ulice sa opustoszale, wieksosc sklepow zamknieta. Na rogu nieopodal znajduje typowo birmanska knajpe, siedzi sie przy niskich stolikach, na malych, przedszkolnych krzeselkach. Znam juz nazwy co najmniej dwoch lokalnych potraw – pierwszej brak, ale jest kolejna, mohinga, czyli gesta zupa rybna z makaronem. Do tego dostaje trzy samosy smarzone w glebokim tluszczu i koszmarnie slodka kawe 3w1 – tak wygladaja lekkie sniadania w tym kraju.
Potem pierwsza stupa w tym dniu – Sule Paya. Zlokalizowana na srodku duzego ronda w centrum miasta, nie jest specjalnie pociagajaca. Obok za to miesci sie rezimowa agencja turystyczna Myanmaru. Z rezimowosci nic sobie nie robie, ale otwieraja dopiero za 1.5h – nikt tu nie wstaje tak wczesnie jak ja. Lapie taksowke do kolejnej stupy, najwiekszej w kraju i tej czesci swiata Shwedagon Paya.
Faktycznie jest olbrzymia. Zlokalizowana na sporym wzgorzu nieco na polnoc od centrum Yangonu, widoczna jest z calego miasta i suburbiow. Zbudowana wedlug typowego schematu – na srodku typowy, kopulowaty ksztalt, obowiazkowo zlocony w gornej czesci, wokol masa rozmaitych pagod, oltarzykow i altan. Do tego setki, setki nieco kiczowatych posagow Buddy. W Birmie i krajach osciennych dominuje buddyzm therawada, w zalozeniu najbardziej tradycyjny. Chyba tez najblizszy klasycznie pojmowanej religii, a pod wzgledem estetyczym koszmarnie odpustowy. W buddyzmie tantrycznym, tybetanskim tez jest barokowe przeladowanie, ale przez swoj mistyczny charakter i specyficzna – dla mnia bardzo pociagajaca – estetyke, nie jest to razace. Japonski buddym zen jest z kolei pelen stonowanego minimalizmu. Co nie zmienia faktu, ze liczy sie cel, a nie srodki – kazda z tych odmian buddyzmu cel ma ten sam, mimo ze osiagany w bardzo rozny sposob.
Do stupy prowadza potezne, zabudowane schody, zlokalizowane po czterech stronach swiata. Dla otylych amerykanskich turystow jest tez winda. Wzdluz schodow poustawiane sa stragany z dewocjonaliami – figurkami buddow, malami, rozmaitymi buddyjskimi parafernaliami w rodzaju konch, czy cymbalow, a takze kwiatami, czy owocami, ktore mozna zlozyc jako ofiare. Na gorze sporo ludzi, ale nie ma tlumow. Czesc przychodzi tu odpoczac, czy uciec od upalu i przespac chwile w cieniu, sa tez parki, ktore szukaja sobie ustronnych miejsc, zeby sie grzecznie poprzytulac. Okrazam stupe, robie troche zdjec, znajduje tez platforme do medytacji, gdzie robie krotkie zazen.
Na przeciwko Shwe Dagon znajduje sie inna stupa, o podobnej strukturze, ale praktycznie zupelnie nie uczeszczana. Dobrze prezentuje sie na zdjeciach z Shwe Dagon w tle.
Od zlota i buddow zaczynam miec zawroty glowy, wiec wracam taksowka do wsopomnianej wczesniej agencji przy Sule Paya. Niestety nie maja dla mnie dobrych wiadomosci. Rejon Rakhine (dawniej znany jako Arakan), w ktorym znajduje sie stolica krolewstwa Rakhine z okresu XV-XVII w., Mrauk Oo, zostal zamkniety z powodu napiec etnicznych pomiedzy muzulmanami Rohingya, a birmanska ludnoscia buddyjska. Cala sprawa zaczela sie na powaznie w czerwcu tego roku, kiedy to muzulmanie Rohingya z wioski nieopodal Sittwe, zabili 10 birmanskich buddystow, po tym jak zostali oni oskarzeni o porwanie, zgwalcenie i zabicie kobiety Rohingya. Wywolalo to regularny pogrom w odwecie, zabitych zostalo ponad 150 osob, spalono wiele domow, ok. 110 000 osob zostalo bez dachu nad glowa i zyje w tymczasowych obozach. Co ciekawe i szokujace, w pogromach pewna role odgrywali buddyjscy mnisi. Te ostatnie rozruchy to tylko najswiezszy przejaw animozji ktore ciagna sie od kilkudziesieciu lat. Rohingya nie sa uznawani za rodowitych Birmanczykow i wiekszosc spoleczenstwa jest do nich nastawiona mocno negatywnie, nie maja tez obywatelstwa birmanskiego. Nawet osoby ze szczytow wladzy okazuja im otwarta wrogosc – prezydent Thein Sein (chyba – do potwierdzenia) sugerowal niedawno wysiedlenie ich do Bangladeshu. Pomijajac juz fakt, ze Bangladesh ma dosyc wlasnych problemow i nie ma w planach uznania wysiedlencow za swoich obywateli, wysiedlanie miliona osob niebezpiecznie traci stalinowskim absurdem. Jeszcze bardziej szokujacy jest fakt, ze czolowa birmanska bojowniczka o prawa czlowieka i demokracje, absolutna zywa legenda o statusie polbogini w tym kraju Aung San Suu Kyi – nie zdobyla sie na slowa wsparcia dla Rohingya, wiecej nawet – nie zdobyla sie nawet na krytyke pogromow. W mocno politykierski sposob stwierdzila, ze nie mozna problemu uogolniac, dopoki nie zrozumie sie racji wszystkich zaangazowanych stron. Ostatnia odslona tarc w stanie Rakhine miala miejsce nieco ponad 3 tygodnie temu. Na zdjeciach satelitarnych widac wypalona do ziemi dzielnice w miescie Sittwe, dzielnice ktora jeszcze niedawno tetnila zyciem. Jako ze cudzoziemcy nie maja wstepu na te obszary, trudno jest jednoznacznie stwierdzic o tam sie stalo i co dzieje sie z uchodzcami w obozach… Biorac pod uwage dotychczasowy rozwoj wydarzen, nie bylbym optymista. Nie podejrzewam tez, ze cokolwiek zmieni zblizajaca sie (19.XI) wizyta Obamy, ktoremu najpewniej bardziej bedzie zalezalo na kontraktach handlowych niz zyciu milionowej mniejszosci. Thein Sein co prawa wykonuje przed wizyta Obamy rozne przyjazne ruchy – zwolnil z wiezien czesc dysydentow, w liscie do UN obiecal tez uchwalenie nowych praw dla Rohingya. Znowuz nie jestem jednak optymista, cala sprawa zostanie najpewniem pogrzebana jak tylko air force one oderwie sie od pasa startowego w Yangonie.
Jako ze Mrauk Oo jest off limits, zmieniam nieco plany i z Yangonu polece prosto do Mandalay. Pani z rezimowego biura zalatwia mi bilet tamze, a przy okazji bilet na lodz z Mandalay do Bagan. Z lodzia poczatkowo jest problem, nie ma miejsc na 20 listopada, kiedy to planowalem wyruszyc, ale po dlugich negocjacjach, gdy rezygnuje z miejsca siedzacego, udaje mi sie dostac bilet. Prowadzacy Tokyo Guesthouse bez wiekszych problemow znajduje mi tez miejsce do spania w Mandalay.
Majac pewien psychiczny komfort co do najblizszych dni, postanawiam wybrac sie na druga strone rzeki, do Dalah, a potem pojechac motocklem do stupy w Twante. Stup mam co prawda nieco dosyc, ale Twante jest polozone 25 km o Dalah, w rejonie delty Irrawady, podejrzewam wiec, ze podroz powinna zrekompensowac mi wizyte w stupie.
Prom jest wybitnie nieturystyczny, jestem jedynym cudzoziemcem na pokladzie. Wlasciwie to na trzech pokladach, bo prom jest znaczacych rozmiarow. Wszedzie kreca sie sprzedawcy, ktorzy nawoluja spiewnie – a to do kupna arbuza, a to betelu do zucia, chinskich koszulek, czy lokalnych papierosow. Podroz trwa 20 minut. Dobijamy do Dalah i zaczyna sie nieprzyjemne, lekko agresywne nagabywanie lokalnych kierowcow rowerowych trajkow, motocykli i taksowek. Jako ze motocyklowe taksowki to moja ulubiona forma transportu, wybieram jednego z motocyklistow – dobrze mu patrzy z oczu, widac, ze nie zuje betelu, do tego zgadza sie na dosyc niska cene. Jak sie pozniej okaze, wybor byl trafny.
Wsiadam na motoroweroskuter i ruszamy. Okolica faktycznie interesujaca – wioski domow na palach, pola ryzowe, codzienne zycie w delcie. Po ok. 10 km zaczyna padac. Poczatkowo lagodnie, ale szybko dochodzimy do stadium tropikalnej ulewy. Sa takie momenty, kiedy jestem pewien, ze bardziej padac juz nie moze – po minucie wiem juz, z krople moga byc jeszcze wieksze i moze ich byc jeszcze wiecej. Ten cykl powtarza sie kilkukrotnie. Moj kierowca gestem pyta, czy nie chce sie zatrzymac i przeczekac, ale postanawiam byc twardy. On bierze go za dobra monete, bo przyspiesza i po chwili mkniemy po mokrym, dziurawym asfalcie, w strugach deszczu, jakies 80 kmh. Deszcz ustaje rownie nagle jak sie zaczal, a ja w 20 minut jestem suchy.
Docieramy do stupy w Twante. Jak sie spodziewalem, bez niespodzianek. Zatrzymujemy sie chwile przy serii rzezb przedstawiajacych zycie Buddy Guatamy i wspolnie rozpoznajemy glowne etapy. Mamy wiec Budde ksiecia, dalej Budde ascete, potem Budde z pierwszymi uczniami (arhatami), wreszcie Budde wsrod mnichow.
Nie wiem, czy to moja znajomosc zycia Buddy tak zaimponowala mojemu kierowcy, w kazdym razie chce mi pokazac kilka innych miejsc (podkresla, ze to wszystko w cenie, ktora ustalilismy). W pierwszej kolejnosci jedziemy do warsztatow garncarskich, gdzie na zywo moge popatrzec na proces wytwarzania glinianych naczyn. Potem tajemniczo brzmiaca ‘snake pagoda’. Wezowa stupa okazuje sie byc swiatynia polozona na srodku niewielkiego jeziora. Prowadzi do niej waska, zadaszona kladka, klimaty nieco jak z Kim Ki Duka. W samej swiatyni rosnie drzewo (mozliwe, ze drzewo jest sztuczne), na ktorym zyja pytony. Pytony jak nabjbardziej prawdziwe, od mlodosci karmione mleczna zupa, zeby przypadkiem nie nabraly apetytu na mieso. Jezioro z kolei jest mocno zarybione – w stupie mozna kupic miske jedzenia dla ryb i poprawic sobie karme karmiac ryby. Ale to nie koniec, wokol stupy roi sie od dzieciarni, ktora w ucietych plastikowych butelkach trzyma swiezo zlapane (jak sadze w rzece) ryby. Za jedyne 100 kyatow kupuje sie mozliwosc wypuszczenia ryby z niewoli do jeziora. I tak kazdy dzien staje sie Dniem Wolnego Okonia (albo mieczyka, bo wsrod schwytanych ryb sporo jest sztuk akwariowych).
W drodze do wezowej stupy, moj towarzysz pokazal mi palmy, z ktorych soku robi sie wino. Jak przez mgle pamietalem wzmianke z przewodnika – sok nazywa sie htan ye i swiezo po porannym z biorze jest tylko slodkim sokiem. Szybko jednak fermentuje i juz popoludniem zamienia sie w slaby (2-3%) alkohol. Pytam, czy mozemy sprobowac, na co moj przewodnik ochoczo przystaje. Jedziemy kawalek w kierunku Dalah, po czym zatrzymujemy sie przed domem przy niewielkiej grupie palm. Wlasciciel wyszynku prowadzi nas do niewidocznej z drogi altany z lisci palmowych, gdzie siadamy na matach z… palmowych lisci. Te liscie to podstawa tutejszego budownictwa – nadrzeczne domy maja z palmowej plecionki zarowno sciany, jak i dachy. Po chwili dostajemy na oko dwulitrowy garnek soku i niewielki talerz orzechow i cebuli (w oleju).
Saczymy wiec wino, pogryzamy orzechy, rozmawiamy o pilce noznej, demokracji, Aung San Suu Kyi, wizycie Obamy, eksplozji turystyki w Myanmarze i na wiele innych tematow. Biorac pod uwage dosyc nikla znajomosc angielskiego u mojego rozmowcy, konwersacja nieco sie rwie, ale in vino veritas. Jako ze moj rozmowca ma mnie jeszcze zawiezc do Dalah, przerywam imprezke, kiedy tylko zaczyna zdradzac pierwsze objawy upojenia. Zegnamy sie z wlascicielem i ruszamy w droge powrotna.
Po paru kilometrach zostaje zaproszony na domowa kolacje. Jest to spory zaszczyt, poza tym bardzo jestem ciekaw jak wyglada od srodka dom w delcie. Zgadzam sie wiec bez dluzszych wahan, co wywoluje szczery entuzjazm mojego kierowcy. Na chwile przed Dalah odbijamy z glownej drogi i coraz mniejszymi drozkami docieramy do domu-blizniaka na palach. Po jednej stronie mieszka matka i siostra mojego towarzysza, po drugiej on sam z zona i dzieckiem. Jedna polowka takiego blizniaka ma moze 8-10 metrow kwadratowych. Kolacje jemy w czesci zamieszkanej przez matke i siotre, ta czesc pelni takze role salonu. Do picia dostaje rozpuszczalna kawe 3w1, a do jedzenia zestaw zblizony do tego, co wczoraj jadlem przy ulicznym straganie – misa ryzu, suszona ryba, pasta rybno-czosnkowa, pasta rybno-sojowo-ziolowa, gotowany szpinak. Jestem glowna atrakcja dla calego domostwa, wiec staram sie jak moge – usmiecham sie, gestykuluje, dotykam nawet podanego mi dziecka, zeby sprawdzic, czy nie ma goraczki (IMO nie ma, ale rodzina ma inne zdanie). Pracowicie ucze sie tez brimanskich okreslen na poszczegolne potrawy. Pod koniec kolacji potrafie juz nawet powiedzie ‘lubie suszona rybe’. Bariera jezykowa jest jednak nie do przeskoczenia i o powazniejsze tematy nie ma jak zahaczyc. Strasznie jestem ciekaw, co oni mysla, na przyklad, o sytuacji z Rohingya.
Konczymy jesc, zegnamy sie wylewnie i zostaje odwieziony na prom. Powrot troche smutny, to bylo niesamowicie intensywne popoludnie i teraz czuje spora pustke, potegowana tylko przez na wpol wyludniony, nocny prom.