18-19.XI.2012 – Mandalay.

Mandalay to jedno z tych miast, ktorych nazwa niesie ze soba pewna obietnice. Obietnice orientalnego uroku, egzotycznej tajemnicy, palacow z bialego marmuru zagubionych w soczyscie zielonej dzungli, dalekowschodniej dekadencji, nieznanych smakow i kuszacych zapachow. Niestety, na obietnicach sie konczy. Mandalay to miasto brzydkie, smierdzace spalinami, plaskie jak stol, pociete rownomierna siatka ulic w przewidywalne kwadraty. Zabudowane typowa dla nowoczesnych miast w tej czesci swiata niska, betonowa zabudowa, pozbawiona jakiejkolwiek subtelnosci.

Jakby tego bylo malo, pierwszy dzien w Mandalay spedzam walczac z koszmarnym zatruciem pokarmowym. Najwyrazniej zemscilo sie na mnie palmowe wino, albo kolacja u birmanskiego przyjaciela. Pomijajac typowe objawy, dostaje tez bolow miesni i stawow oraz goraczki – przez chwile podejrzewam nawet, ze to poczatki malarii. Wczesniejsza diagnoza okazuje sie jednak trafna i po krotkiej kuracji ciprofloxacinem wracam do swiata zywych, choc z mocno przetrzebiona flora bakteryjna w zoladku i okolicach.

Drugi dzien nieco bardziej udany. Najpierw ide obejrzec cytadele Mandalay – duza, kwadratowa konstrukcje otoczona fosa z seria uroczych straznic na kazdym z 2.5 kilometrowego boku. Proba wejscia przez brame dla lokalsow nie udaje sie, zolnierz z pepesza goni mnie precz. Po 5 kilometrowym spacerze dochodze do bramy dla cudzoziemcow, gdzie uznaje jednak, ze 10 USD za wejscie to jednak nieco za duzo. Co prawda bilet otwiera tez drzwi kilku innych zabytkow na wzgorzach wokol Mandalay, ale majac w perspektywie rejs do Bagan nastepnego dnia rano, nie mam nawet wystaczajaco duzo czasu na takie eskapady. Cytadela w Mandalay byla siedziba jednego z krolow Birmy pod koniec XIX w. W jej wnetrzu znajdowal sie palac z drewna tekowego, swiatynie, siedziby dostojnikow i dworu. Kiedy Birma dostala sie rece Imperium Brytyjskiego, Anglicy pogonili precz krola, a palac zamienili na klub, wyburzyli tez wiekszosc rezydencji, zeby miec miejsce na parady wojakow. Uroki kolonializmu…

Nieco spalony sloncem, wracam na prysznic i banana do GH. Potem znajduje motocykliste na betelowym haju i jedziemy do stupy Mahamuni. W okolicy maja znajdowac sie warsztaty rekodzielnicze, miedzy innymi kamieniarskie. Przechodze przez stupe, po czym gubie sie w bocznych uliczkach, dalej wychodze na cos w rodzaju sporego, porosnietego drzewami placu z symetrycznie rozmieszczonymi ruinami bram. Gdzies w kacie przewrocona figura Buddy, na ktorej bawia sie dzieci, wokol klasztory za wysokimi murami, przez galezie banyanow przebija sie slonce. Calosc sprawia nieco efemeryczne wrazenie, wczesniej musiala stac tu jakas swiatynia, moze duza stupa.

Przechodze przez plac i slysze pierwsze dzwieki mlotkow. Znaczy sie, kierunek wlasciwy. Kawalek dalej trafiam na prawdziwa fabryke buddow. Widac tu wszystkie stadia, jakie przechodzi blok marmuru od momentu wydobycia go ze zloza, az po ostateczna transformacje w polakierowanego na wysoki polysk bialego budde. Mamy wiec faze wstepnego ociosania, potem bardziej wprawni rzezbiarze zamieniaja z grubsza antropomorficzny ksztalt w cos, co juz wyraznie przypomina ludzka postac. Dalej zaczynaja dzialac szlifierze i polernicy, ktory recznie, albo wiertarkami ze specjalnymi nakladkami, doprowadzaja marmur do charakterystycznej gladkosci i polysku. I w sumie to by wystarczylo, bo takie surowe rzezby prezentuja sie bardzo dobrze, ale lokalna estetyka wymaga jeszcze kilku krokow, miedzy innymi pomalowania kamienia lukrowobiala emulsja, a nastepnie namalowania na nim wyjatkowo kiczowatych oczu, ust i rysow twarzy.
Warsztatow sa dziesiatki, w kazdym uwija sie kilku lub kilkunastu pracownikow, pracujacych nad paroma rzezbami rownoczesnie. Na ulicy lub w podworzach stoja w grupach buddowie w roznych stadiach zaawansowania prac. Oprocz buddow mamy tez rozmaitej wielkosci slonie i charakterystyczne, zaokraglone paliki, ktorych przeznaczenia nie znam.

Zachecony masa ciekawych zdjec, jakie zrobilem wsrod kamieniarzy, jade do dzielnicy zlotnikow. A wlasciwie ubijaczy zlota (gold pounders). W Myanmarze ofiare Buddzie sklada sie rowniez w zlocie. Jako ze na najmniejsza nawet sztabke malo kto moze sobie tutaj pozwolic, a przy tym gromadzenie sztabek w stupach nieco kloci sie ze zdrowym rozsadkiem – to jest bardzo uczciwy kraj, ale jestem przekonany, ze znalezliby sie chetni na kilka kilogramow slabo strzezonego zlota – wprowadzono do obiegu zlote listki. Rozwiazanie ekonomiczne i praktyczne zarazem,10 zlotych listkow kosztuje raptem 2000 kyatow, czyli 2.5 dolara. Listek jest niezwykle cienki i latwo formowalny, dlatego daje sie przyklejac do rzezb, plaskorzezb, pomnikow i innych przedmiotow kultu. We wspomnianej juz przelotnie stupie Mahamuni, stoi czterometrowa rzezba Buddy, na ktorej wierni od pokolen przyklejaja zlote listki. Od kilkudziesieciu poklen, bo budda ma na sobie juz jakies 15 cm zlota. Co ciekawe, kobiety, jak na razie nie moga w ten sposob oddawac czci, musza to robic za posrednictwem mezczyzn, co mocno traci islamem. Therawada jest jednak bardzo tradycyjna odmiana buddyzmu, opierajaca sie na najwczesniejszych naukach Buddy, bez pozniejszych interpretacji i rozwiniec. Mozna przypuszczac, ze ta dyskryminacja odwierciedla sytuacje w Indiach 2.5 tysiaca lat temu, kiedy to malo kto myslal o rownouprawnieniu. Zreszta i dzisiaj wielu naszych prawicowych poslow potraktowaloby ten stan rzeczy jako jak najbardziej naturalny.

Proces wytworczy zlotego listka polega na ubijaniu go, nastepnie cieciu na mniejsze kawlki i dalszym ubijaniu. Kawalek zlota wkladany jest miedzy dwa arkusze palmowego papieru, nastepnie umieszczany w specjalnej formie, w ktora drewnianym dragiem wali robotnik. Stadiow ubijania jest kilka, trwaja okreslony czas – najdluzsze jest ostatnie, ktore trwa 5h i pozwala uzyskac supercienki krazek zlota o srednicy ok. 10 cm.

Po tych rewelacjach mam na razie dosyc rzemiosla i odpuszczam warsztaty, w ktorych tnie sie jadeit. Znajduje kolejnego betelowca na dwoch kolkach, ktory wyjatkowo troszczy sie o moje bezpieczenstwo i chce mi zalozyc kask. Bronie sie jak moge, kiedy on gestem pokazuje, ze palil i jest nieco zakrecony. No ladnie, nie dosc, ze betel, to jeszcze opium. Zycie w Birmie to nieustanne pasmo przyjemnosci. Z dusza na ramieniu i bez kasku laduje sie na tylna poduche skutera. Docieramy na miejsce bez incydentow, najwyrazniej gosc prowadzi bez udzialu swiadomosci.

Powoli dochodze do wniosku, ze musze sprobowac betelu.