20.XI.2012 – Mandalay, Bagan.

Jako ze moj hotel zyczy sobie nieco nierynkowej stawki za poranna taksowke na prom, umawiam sie z zujacym betel kierowca skutera. Mam pewne obawy, w koncu pojmowanie czasu w tych rejonach jest nieco inne niz na zachodzie, poza tym, czy bedzie mu sie chcialo wstawac przed switem, zeby o 0600 zabrac mnie z hotelu? Obawy nieuzasadnione, za piec szosta nieco zaspany kierowca juz na mnie czeka. Laduje moj plecak miedzy nogi, ja sadowie sie za nim i ruszamy. Skuter najlepsze lata ma juz dawno za soba, kilka razy gasnie po drodze, mimo to w ciagu 10 minut docieramy do przystani “szybkiej lodzi” Malikha. Tak jak wizja calodziennej podrozy rzeka jest niezywkle pociagajaca, tak towarzystwo z jakim dziele jednostke juz znacznie mniej. Jestem najmlodszym pasazerem tej lodzi, wokol regularne emeryten party, zasilane przez kolejne autokary podjezdzajace pod przystan. Nieoczekiwanie znalazlem sie w piekle zorganizowanej turystyki, ktora szczerze gardze. No nic, to tylko kilka godzin.

Szybka lodz rusza z polgodzinnym opoznieniem i poczatkowo faktycznie jest ciekawie. mijamy porozrzucane po brzegach rzeki starozytne miasta w rejonie Mandalay, bardzo intensywne jest tez zycie na samej rzece. Klebi sie na niej masa jednostek – od dlugich, plaskodennych lodzi rybackich z silnikami na charakterystycznych tyczkach, przez rozmaitej wielkosci promy, barki z napedem i bez – te ostatnie popychane przez specjalne pchacze – az po poglebiarki i inne typowo przemyslowe jednostki. Mijamy tez cos w rodzaju sztucznej wyspy – spora tratwe z palmowych mat, na ktorej stoi niewielka chatka i toczy sie normalne zycie niewielkiej rodziny. Do tratwy cumuje rybacka lodz, wiec podejrzewam, ze jest to struktura semipermanentna.

Niestety jak tylko wyplywamy daleko poza Mandalay zycie rzeczne jak i nadrzeczne mocno zamiera. Spektrum rozrywek na lodzi jest mocno ograniczone – mozna pic herbate i konwersowac z emerytami. Po pierwszym litrze herbaty pierwsza opcja wydaje sie juz nieco mniej atrakcyjna. Druga w ogole nie wchodzi w gre – emeryci nie do konca rozumieja co ja robie na ich lodzi (ja w sumie tez juz nie) i traktuja mnie z daleko idaca podejrzliwoscia. Pozostaje przeprosic sie z tabletem i oddac lekturze oraz pisaniu podroznego pamietniczka.

Jako ze przezornie pojawilem sie na lodzi bardzo wczesnie, udalo mi sie zajac strategiczne miejsce na pokladzie widokowym, przy burcie. Mialo to swoj urok przez pierwsze dwie godziny, ale potem slonce zaczelo sie dawac mocno we znaki. Szczesliwie byl to dosyc pochmurny dzien, ale kiedy po 10 godzinach dotarlismy do Bagan, czulem sie jak po kilku piwach. To zreszta jeszcze nic, nastepnego dnia okazalo sie, ze w nocy na policzku pojawil mi sie pooparzeniowy pecherz, ktory nastepnie pekl, zostawiajac krwawa rane.

Pierwse kroki w Bagan bez rewolucji. Zaczepia mnie spokojny rykszarz, zaawansowany betelowiec, ktory zamiast wiekszosci zebow ma czerwone pienki. Po krotkiej rozmowie zgadzamy sie co do ceny i jedziemy. Po drodze niespodzianka, trzeba zapacic 10 USD za wstep na obszar chroniony, czy innego dziedzictwa narodowego. Probuje sie wykrecac, rezolutnie mowie ‘I’ll pay tomorrow’, na o pilnujacy budki oplat zolnierz z pepesza niemal krzyczy ‘No tomorrow!’. Wole nie sprawdzac, czy to grozba, czy lekkie lingwistyczne uposledzenie.
Rykszarz dowozi mnie do GH, gdzie juz czeka uradowany wlasciciel – byl o krok od oddania mojego pokoju obcym ludziom. Biore szybki prysznic, zakladam longyi i ide na kolacje do lokalnej knajpy – wokol sporo miejsc typowo turystyczych wiec wybieram cos, co wyglada mozliwie lokalnie. Dobrze trafiam, za kurczaka z smazona fasola – co ciekawe fasola smazona na sucho, az stala sie krucha jak prazone orzechy – ryzem, zupa i salatka place mniej niz dolara.