30.XI-02.XII.2012 – Hsi Paw.

16h w autobusie to nie przelewki, poza tym to moja druga zarwana noc, wiec do Hsi Paw docieram w stanie lekkiej zombifikacji. Chwilke krążę szukając swojego GH – zamiast wyciagnac mape, pytam lokalnych policjantow, ktorzy kieruja mnie w złą stronę. Ostatecznie docieram do Golden Doll, znanego tez jako Mr. Kid. Wlascicielka na moj widok mowi – you very tired, you must sleep. Trudno sie nie zgodzic.

Budze sie kolo poludnia lekko zregenerowany, ale tez przeziebiony. Mocna klimatyzacja w autobusie zbiera swoje mroczne zniwo. Lokalni kierowcy autobusow biora sobie za punkt honoru wychladzac wnetrza swoich maszyn do trudnych do zniesienia temperatur. Lykam swoj zestaw na przeziebienia i ide obejrzec miasto. Hsi Paw lezy wsrod wzgorz, zamieszkanych glownie przez ludnosc Palaung, jedna z wielu etnicznych frakcji w Birmie. Ich glownym zajeciem jest uprawa i suszenie herbaty. Samo miasto jest niewielkie, 54 tysiace mieszkancow. Mimo tak niewielkiej populacji mamy tu kosciol katolicki (nomen omen Donbosco Catholic Church), kosciol baptystow (Emanuel Baptist Church), meczet i standardowy zestaw stup i klastorow buddyjskich. Wbrew pozorom nie prowadzi to do regularnych rozlewow krwi, nad miastem unosi sie duch leniwego ekumenizmu i tolerancji.

Bardziej popularne biznesy w miescie nazywane sa wedlug przewidywalnego klucza – Mr. Costam. Sa wiec dwa guesthouse’y – Mr. Charles (prowadzone przez starszego Chinczyka, drogie i nastawione na zdzieranie skory z przyjezdnych) i Mr. Kid (rewelacyjne backpackerskie miejsce, zona wlasciciela to najpewniej najmilsza kobieta w Birmie). Chinska restuaracja nazywa sie Mr. Food a stragan z ksiazkami Mr. Book. Ciekaw jestem jak nazywa sie burdel…

Po krotkim spacerze wypozyczam rower i jade obejrzec kilka miejsc na przedmiesciach. Spokojna nadrzeczna dzielnica obok mostu przed granica z Chinami robi mile, senne wrazenie, ale nic poza tym. Jade wiec obejrzec zbiorowisko mniej lub bardziej zrujnowanych stup, okreslanych jako ‘male Bagan’. Po drodze spotykam Helene, ekstrowertycznie energetyczna Szwedke, ktora poznalem pod koniec dzisiejszego autobusowego koszmaru. Wlasciwie to ona poznala sie ze mna. Autobus zatrzymal sie gdzies ok. 0500 rano, mniej wiecej godzine od Hsi Paw. Polprzytomny wytoczylem sie na zewnatrz na kawe, a nastepnie zaczalem spacerowac, zeby nie usnac przy stole. W pewnym momencie podchodzi do mnie zebata blondynka i tryskajac entuzjazmem wola ‘czy wszystko w porzadku? bo chodzisz w kolko’. Zastanawiam sie przez chwile jak w Birmie odbierane jest bicie kobiet, po czym belkotliwie odpowiadam, ze nie chodze w kolko, ze to jest tzw. random walk albo ruchy browna, ktore mozna zaobserwowac u czasteczek zawieszonych w cieczy. Ich kierunku nie da sie przewidziec. Calkowite podstawy teorii chaosu. Helena wydaje sie zbita z tropu, ale tylko przez chwile. Szczerzy sie koszmarnie i wola, ach wiec to Twoje poranne ruchy Browna, jak wspaniale! Przestaje mnie w tej chwili obchodzic jak w Birmie odbierane jest bicie kobiet, ale szczesliwie autobus zaczyna trabic i szybko ladujemy sie na poklad.

W tym inspirujacym towarzystwie jade ogladac male Bagan. Na miejscu, oprocz rozsypujacych sie stup dwa klasztory, w tym jeden z niewielkim czortenem posrodku zielonego stawu. Do tego bambusowy budda szczelnie oklejony zlotymi listkami. Helena znajduje inne ofiary, wiec wymykam sie chylkiem w zapadajacy zmrok i jade na kolacje do San – lokalnego barbecue. Mozna tu zjesc grilowana okre, grilowane przepiorcze jaja i rozmaite fragmenty kurczaka, wszystko w sosie tamaryszkowym i z duza iloscia ryzu.
Wzmocniony kolacja wracam do Mr. Kid. Rozmawiam krotko z pania Kid, ktora obiecuje dac mi mape na jutrzejszy trek i ide odsypiac. Rano szybkie sniadanie w przydroznej, hidnuskiej knajpie – swieze chapati z sosem ziemniaczano-soczewicowym i pasta chilli, trzy samosy i duzo slodkiej kawy. Pakuje maly plecak i z mapa pani Kid w reku i kilkoma namiarami na spanie i jedzenie w wioskach po drodze w kieszeni, ruszam w gory. Mapa rysowana odrecznie, w stylu bardzo komiksowym, wiec czuje sie jak jednoosobowa druzyna pierscienia. Droga dosyc ewidentna, mijam kilka lokalych wiosek, w jednej zatrzymuje sie nawet na herbate. Jako ze to herbaciane rejony, herbata jest za darmo. Klimaty nieco jak w nizszej czesci treku w dolinie Arun – bambusowe lasy, czasem przechodzace w wilgotna niby-dzungle, lagodne, zadrzewione granie, malo wybitne przelecze. Wokol pelno upraw – herbaty, kukurydzy, owsa.

Pierwszy przystanek to wioska Pan Kam, pytam kilku osob o dom gospodarza, ktory ma mnie nakarmic, ale za cholere nie rozumieja. Dopiero kiedy pokazuje kartke z nazwiskiem zapisanym po birmansku, triumfalnie wykrzykuja dokladnie to samo, co przed chwila im mowilem… Nepalski jest o wiele, wiele prostszy. Arabski zreszta tez. Ostatecznie trafiam do wlasciwego domu, gdzie dostaje obiad – rewelacyjna, gesta zupe z baklazana, koszmarnie slona jajecznice z pomidorami i sladowymi ilosciami innych warzyw oraz gore ryzu. Do tego litry zielonej herbaty.

Jak zwykle szedlem szybciej niz trzeba i odcinek zaplanowany na 4h zrobilem w 2.5h. Do docelowej wioski – Htan Sant – zostala mi godzina drogi. Ruszam wiec w tempie slimaczym. Droga prowadzi coraz wyzej, bambusy powoli ustepuja miejsca sosnom, robi sie nawet troche gorsko, a nie pagorkowato jak dotychczas. W pewnej chwili wychodze z zza zakretu i nadziewam sie na oddzial wojska. Jest ich z 10, kazdy niesie solidna pepesze, niektorzy maja nawet granaty. Skrycie licze na to, ze nie trafilem na lokalna partyzantke wyzwolencza, ktorych w roznych rejonach Birmy jest calkiem sporo. Usmiecham sie i mowie “mingulaba” – “dzien dobry”, ale wojacy mnie olewaja. Dopiero ostatni w szeregu zaczyna ze mna rozmawiac. Bardzo to tworcza rozmowa – on w jezyku palaung, ja po angielsku, rownie dobrze mozemy z usmiechem wymieniac najgorsze obelgi. Pokazuje mu na migi skad i dokad ide, po czym kazdy z nas rusza w swoja strone.

Htan Sant pieknie pozolne na lagodnej, zalesionej grani, miejscami splywa po zboczu w dol soczyscie zielonej doliny. Wioska pokazuje sie zupelnie niespodziewanie, bo od strony Pan Kam schowana jest za lagodna przelaczka. Dopiero po przejsciu przez przelecz widac ja w calej okazalosci. Lud Palaung zajmuje sie glownie uprawa herbaty, wiec na kazdej wolnej przestrzeni widac palmowe maty, na ktorych susza sie herbaciane liscie. W wiekszosci obejsc i domow worki z herbacianym suszem. W wiosce jest tez klasztor ze starym czortenem i niewielka szkola prowadzona przez mnichow.

Moj gospodarz nawet mowi nieco po angielsku, wiec wypytuje go o rozmaite herbaciane kwestie. Przy okazji zostaje poczestowany lokalna herbata i salatka z orzeechow i herbacianych lisci. Kilogram suchej, czarnej herbaty kosztuje u niego 1000 kyatow, czyli jakies 1.2 USD. Decyduje sie na zakup, ale nastepnego dnia nie chce mi dac calego kilograma – dostaje jakies 200 g za 500 kyatow.
O 1600 w wiosce pojawia sie woda – a nawet nie w samej wiosce, tylko paredziesiat metrow nizej, na dnie dolinki, gdzie zlokalizowany jest komunalny prysznic i pralnia. Z betonowej sciany stercza dwie rury, zatkane owinietymi szmata kawalkami drewna. Po wyjeciu tego korka z rury tryska zimna, gorska woda. Po calym dniu w sloncu i kurzu prawie sie w tej wodzie rozpuszczam.

W jakas godzine po mnie do wioski dociera jeszcze trojka trekerow – dwojka Francuzow i Szwajcar. Razem jemy kolacje, na ktora schodzi pol wioski. Po kolacji rozmowa – na przyklad jakie rosliny, warzywa i owoce mamy w Europie. Mowie na przyklad “bambusa, to u nas nie ma”, gospodarz tlumaczy, rozlegaja sie zaskoczone pomurki, towarzystwo wymienia zdumione spojrzenia i kiwa glowami. Te wesole konwersacje trwaja dluzszy czas, dziekuje buddom, ze nie jestem sam – Francuzi biora na siebie duza czesc rozmowy. Jeden z wiesniakow pali fajke wodna, ale wklada do niej papierosy. Zainspirowani pomyslem pytamy gospodarza o ziele, niestety mimo prob w roznych jezykach, wlacznie z Hindi (po podroznej lekturze “Shantaram” Gregory’ego Davida Robertsa, jestem w stanie powiedziec kilka slow w tym jezyku, miedzy innymi kluczowe “przygotuj faje z haszem”), nie jest w stanie nas zrozumiec. Niewinne zycie wioda tu w gorach…

Spimy na pietrze domu, w pokoju przesiaknietym zapachem dymu i herbaty. Nastepnego dnia bedzie tak pachniec wiekszosc moich rzeczy. Proste sniadanie o 0700, potem w droge. Najpierw ostro w dol na dno doliny, a potem w gore przeciwleglym zboczem do blizniaczej wioski Paa Ka. Stad nieco nudno w dol az do Ohn Mu, skad dochodzi droga dla jeepow. Staje na kawe przy lokalnym sklepie. Zaczepia mnie wlasciciel ciezarowki wyladowanej workami z kukurydza i proponuje podwiezienie do Hsi Paw. Poczatkowo odmawiam, ale potem koncepcja jazdy na kukurydzy zaczyna do mnie przemawiac. Pozostala trojka rowniez ma wyrazna ochote na stopa, wiac ladujemy sie na worki i ruszamy w dol. Po godzinie szalonej podrozy przez bezdroza jestesmy w Hsi Paw. Dopiero polowa dnia, autobus do Yangonu mam za 24h.

Reszte dnia i polowe nastepnego spedzam wiec na logistyce – praniu, pisaniu, odpowiadaniu na zalegle maile na koszmarnie powolnym laczu lokalnej kawiarni internetowej.

Na jednym z forow czytam o otwarciu rejonu Rakhine dla cudzoziemcow. Poniewaz mam straszliwa ochote ma odwiedziny w Mrauk Oo, rozwazam zmiane planow na najblizszy tydzien. Nie mam co prawda biletow lotniczych, a samolot to jedyny dostepny dla cudzoziemcow sposob na dotarcie do Sittwe, skad plyna lodzie do Mrauk Oo. Problemem jednak logistyka – bede na dworcu Aung Mingalar, na dalekich przdmiesciach Yangonu, ok. 0400. Biura linii lotniczych otwieraja sie najwczesniej o 0900 i sa zlokalizowane w centrum miasta. Co wiecej, nie mam zadnej gwarancji, ze uda mi sie bilet kupic, wiec moze czekac mnie powrot na dworzec, skad odjezdzaja autobusy do Bago, pierwotnego celu podrozy.