Dochodzę do wniosku, że z każdą kolejną podróżą, podjęcie decyzji co do jej celu jest trudniejsze. Wynika to po części z faktu, że coraz więcej miejsc staje się łatwo dostępne, a tym samym coraz trudniej jest znaleźć miejsca, które dostępne nie są i – co za tym idzie – coraz trudniej znaleźć motywację do wyjazdu. Barierą stają się wyłącznie zasoby finansowe i czas, jaki można na podróż poświęcić, plus brak wrodzonej niechęci do stabilizacji i ciągłego głodu nowych impulsów. Chyba tylko fakt, że dwa ostatnie czynniki nie są bardzo rozpowszechnione, powoduje, że świat nie został zrównany z ziemią, a następnie ustandaryzowany na potrzeby masowej turystyki.
Pozostaje z lekkim smutkiem czytać Normana Lewisa, Kapuścińskiego, czy Johna Swaina. Globalizacja i konsumpcjonizm skutecznie niszczą resztki lokalnych kultur i społeczności, które oni, podczas podróży w latach 50-tych i 60-tych, oglądali w schyłkowej fazie istnienia. Co ciekawe, podobne obserwacje można przeczytać u wspomnianych autorów, co tylko świadczy o skali destrukcji, jaką niesie ze sobą “postęp”.
Jako niechciane dziecko globalizacji miałem w zasięgu ręki wszystkie jej trujące owoce. Pozostało przełamać ciągoty do wyprowadzki na Sołowki, ułożyć plan i go zrealizować. Układanie planu też szło opornie, ze względu na mnogość dostępnych opcji i podróżnicze ADHD, które chciałoby Wszystko, Teraz. Wiosną byłem nawet zdecydowany na pierwszy ośmiotysięcznik, ale zanim zapisałem się na wyprawę, miał miejsce wypadek na Gasherbrumach. Uznałem, że ładowanie się a wysokie Himalaje na fali narodowej histerii byłoby co najmniej w złym guście. Dalej rozważałem trek po Zachodnich Himalajach Nepalu, ale wczesnoletnie zobowiązania projektowe pokrzyżowały i te plany.
Tak mijały miesiące, wanderlust robił coraz większe spustoszenie w mojej głowie, a długość planowanej ekspady powoli się zwiększała. W końcu stanęło na 6 miesiącach, w czasie których zaplanowałem wszystko to, co od dawna męczyło mnie po nocach: długi, 6-tygodniowy, samotny trek po możliwie mało uczęszczanych rejonach Nepalu; odosobnienie w Buddyjskim klasztorze, dalszy ciąg podróży po Indochinach (Kambodża i Laos), a na koniec nieśmiała wizyta w południowej Azji (Bangladesz). Ten ostatni element zaplanowałem jako wstęp do większej podróży po Indiach, ale bez odwiedzania samych Indii – Bangladesz wydawał się być zbliżony kulturowo, ale o wiele mniej zróżnicowany i zdecydowanie mniejszy. Poza tym lektura historii tego kraju wciągnęła mnie bez reszty i postanowiłem na własnej skórze odczuć jak wygląda życie w takim miejscu.
Największe wyzwanie logistyczne stanowiła pierwsza część wyjazdu, trek. Przez większość 6-tygodniowej wędrówki planowałem mieszkać pod namiotem, musiałem też zabrać jedzenie na co najmniej 3 tygodnie. Pozostałe trzy miałem spędzić w miejscach, gdzie można kupić podstawowe posiłki (wioski, schroniska dla pasterzy i porterów, kilka miasteczek). Plecak z zapasami na całą wycieczkę ważyłby 37 kg. Uznałem, że dźwiganie czegoś takiego to lekka katorga. Szczęśliwie w połowie drogi znajduje się niewielkie lotnisko. Agent, który organizował moją wyprawę na Ama Dablam, zgodził się za stosunkowo niewielką opłatą dostarczyć tam część moich zapasów. I tak planowana waga plecaka spadła do akceptowalnych 29 kg.
Dalej bałem się nieco, czy linia lotnicza nie będzie buntować się przeciwko wielkości i wadze plecaka. Quatar Airways stanął jednak na wysokości zadania. Na lotnisku plecak został obwieszony jak choinka przywieszkami “heavy”, a następnie wysłany do dalszej obróbki specjalnym wejściem dla bagażu niewymiarowego.
Na pokład samolotu do Dohy wsiadałem więc nieco spokojniejszy, ale wciąż mając z tyłu głowy wizję totalnej destrukcji bagażu u celu, w Kathmandu.