Dzisiaj ostatni dzień przed wyjazdem na półnóc Nepalu, postanawiam więc zrobić coś konstruktywnego i wybieram się do największej w Kathmandu świątyni hinduizmu, Pashupatinah. Jest to potężny kompleks położony nad rzeką Bagmati. Masa świątyń – co ciekawe do głównej świątyni wstęp mają wyłącznie Hindusi – światynek, ołtarzy, psów, małp, krów, słowem typowa świątynna menażeria.
Miałem za mało czasu i wiedzy, żeby dokładniej analizować świątynną symbolikę, więc skupiłem się na najbardziej przyjaznych i zarazem najbardziej fotogenicznych bywalcach świątyni – wędrownych mnichach, nazywanych sadhu. Sadhu uwielbiają pozować, i chyba nie byli dzisiaj wyjątkowo popularni, bo urządzają dla mnie prawdziwy pokaz. Wracam do domu z czerwoną kropką błogoslawieństwa na czole, zestawem niezłych zdjęć i lżejszy o paręset rupii. Absolut, panie, absolutem, ale jeść coś też trzeba.
Po świątynnych szaleństwach nie bardzo mam już czas ani energię na cokolwiek innego, więc wracam do GH pakować Niebieskiego Potwora. Buddowie! Jest to plecak duży i ciężki, nie ukrywam, że mam wątpliwości, czy przypadkiem nie przesadziłem. Duża cześć objętości – i wagi – to jedzenie na odcinek Dhorpatan – Dolpo i na drogę wokół Dolpo. Od Dhorpatanu plecak będzie z każdym dniem lżejszy, żeby zbliżyć się do minimalnej wagi w okolicach wysokich przełęczy rejonu Dolpo. Po osiągnięciu Shey Phoksumdo mam nadzieję mieć na grzbiecie nie więcej niż 22kg.
Potem zostaje tylko rozliczyć się z gospodynią i zamknąć dzień zimnym piwem Gorkha, które, jeśli wierzyć etykiecie, zawiera w sobie esencję waleczności żołnierzy Ghurków. Wolę nie wnikać w sposoby pozyskania tej esencji.