Z Darbang wyruszam ok. 0900, mimo wczesnej pory, słońce bardzo mocno operuje. Do tego dochodzi ponad trzydziestokilogramowy koszmar na grzbiecie… Pierwszy dzień zapowiada się ciężko. Po pierwszych 500 metrów przewyższenia i dwóch godzinach drogi, docieram do uroczej wioski Dharapani. Tu przystanek na herbatę i dal bhaat.
Po trzech kwadransach ruszam dalej lekko zregenerowany, ale słońce nie odpuszcza i szybko zaczynam mieć dosyć. Boli mnie grzbiet, stawy i generalnie mam dosyć całej eskapady. Resztką sił docieram do Sibang. Na moje niezczęście, jedyny hotel we wsi jest na samej górze, w ostatnim domu. Po kilku przerwach na ławach dla porterów, docieram na miejsce.
Hotel Namaste jest prosty, ale przyjazny i uroczy. Pokój mam na poddaszu, wychodzący na ganek udekorowany suszoną kukurydzą. Na ścianach plakaty motywacyjne, pełne róż, gołąbków, zakochanych par i haseł wyjaśniających na czym polega prawdziwa miłość (na patrzeniu w oczy, jakby ktoś nie wiedział).
W hotelu roi się od dziewcząt, prowodyrem jest żona syna właścicielki, o mało nepalskim imieniu Lolita. Lolita ma 24 lata i dwójkę dzieci, starsze ma 10 lat, młodsze 8. Mąż pracuje w hotelu w Kathmandu, ona sama uczy w lokalnej szkole. Poza tym są trzy młodziutkie siostry, w wieku na oko 13-14 lat, więc w sam raz do zamążpójścia, i trzpiotowata koleżanka, która mieszka w pokoju obok mnie. Jest też oczywiście matka-założycielka rodu. Jedyny facet to Mahindra, który ma lat dwanaście, jest niezwykle przyjazny i ciekaw świata.
Rozkładam się na ganku z tabletem i w chwilę potem dołącza Mahindra. Zadaje szereg standardowych pytań, trochę nawet rozmawiamy, bo jego angielski jest wyraźnie lepszy od mojego nepalskiego. Ale te konwersacje nie trwajądługo, wkrótce sadowi się obok mnie Lolita.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dziewczyna ze mną flirtuje, co, ze względu na barierę językową i różnice kulturowe jest urocze i zabawne. Spędzamy tak dobre dwie godziny, po czym zostaję porzucony dla obowiązków kuchennych. W międzyczasie przez ganek przewija się cała reszta dziewcząt. Chichotom nie ma końca, a ja żałuję, że nie opanowałem nepalskiego trochę lepiej.
Zachodzi słońce i powoli czuję, jak napięcie i zmęczenie z całego dnia kumulują się w coś nieprzyjemnego i depresyjnego. Wchodzę więc do śpiwora i nieco po ósmej zapadam w zasłużony sen.
Rano podwójne chapatti jajkiem i przeraźliwie słodka herbata. Słońce znów nie ma serca, i mimo że ruszam o 0800, jest już dosyć gorąco. Dzisiaj jednak idę znacznie wolniej, częściej robię przystanki, piję więcej wody. Plecak też wydaje się lepiej układać na grzbiecie. Jeszcze nie jest idelnie i gdzieś po trzech godzinach łapie mnie mały kryzys, ale jest wyraźnie lepiej niż wczoraj. Mam nadzieję, że zasada “najgorsze jest pierwsze kilka dni” zadziała i od Dhorpatanu będzie mi się szło lepiej. A jeśli nie będzie, to znajdę portera i część ładunku zrzucę mu na grzbiet. Alternatywnie, dłuższe odcinki mogę rozbijać na dwa dni.
Podczas pierwszej części dzisiejszego odcinka widoki na masyw Dhaulagiri i Gurja Himal. Poza tym uroczo, ale bez rewelacji – typowa nisko położona himalajska dolina, klimatem zbliżona do fragmentów doliny Arun, czy pierwszej części doliny Barun, którą prowadzi trek pod Makalù.W miejscowości Muna duża szkoła, setki dzieci i spocony Miro jako główna atrakcja. Pobiłem rekord w ilości “Namaste” wypowiedzianych jednego dnia.
Kawałek dalej niezwykle urocze miejsce – chautarra, czyli kamienna ława do odpoczynku zaraz za wiszącym mostem ns tle pięknego wodospadu. Obok kamienna chata strzeżona przez dwa duże psy, które uważnie mi się przyglądają. Podczas gdy filtruję wodę z wodospadu, niebo zasnuwa się chmurami, robi się chłodno, zaczyna nawet padać lekki deszcz. Z przykrością rezygnuję więc z kąpieli i ruszam dalej.
Niedługo potem docieram do Lumsung. Miła niespodzianka, bo zamiast przewodnikowych 1.5h, idę 50 minut. Na miejscu jeden lodge (Hotel Himalayaj) o bardzo niskim standardzie. Dosataje obskurny, ciemny, zakurzony pokój i nawet waham się, czy jednak nie rozbić namiotu. Ale okazji będzie jeszcze sporo, zostaję więc na miejscu. Okazuje się, że karmią nieźle i bardzo o mnie dbają. Mogę też poobserwować nepalską młodzież, która gra w lokalną odmianę bilardu, gdzie zamiast kul używa się płaskich krążków, w które pstryka się palcami.