Nieco obawiam się dzisiejszego dnia, bo mam do pokonania prawie 1300 metrów w pionie, jest to jedno z największych przewyższeń na całym treku. Z 20-kilowym plecakiem byłaby to przyjemność, wręcz relaksujący spacer. Ponad 30 kilo to jednak zupełnie inna historia. Decyduję się co dwadzieścia minut robić krótką przerwę, w praktyce oznacza to przerwę co ok. 100 metrów przewyższenia. System się sprawdza, jestem w stanie w ten sposób w miarę bezstresowo targać niebieskiego potwora do góry, w każdym razie przez pierwsze godziny.
W chwilę po wyjściu z Lumsung przechodzę przez ostatni most na Dhara Khola. Zaczepia mnie tam uroczy starszy Nepalczyk, który częstuje mnie mlekiem z miodem i jabłkami. W chwilę potem pokazuje ręcznie malowaną tablicę z prośbą o datek. Nie wypada odmówić, zostałem sprytnie złapany na zasadę wzajemności.
Droga pnie się ostro pod górę aż do miejsdowości Moreni. Zatrzymuję sie tutaj przy jednym z domów, gdzie zaczepia mnie młody chłopak, którego widziałem wczoraj w Lumsung, przy lokalnym bilardzie. Mówi akceptowalną angielszczyzną, więc rozmawiamy nieco – ma 21 lat, nie ma pracy i jak większość tutejszych planuje dwuletni pobyt w jednym z krajów arabskich. Przyznaje też, że podczas wczorajszej gry stracił 1200 rupii, czyli równowartość 12 dolarów, co jak na kraj, w którym średnia miesięczna pensja to ok. 60 USD, jest całkiem spora sumą.
Za Moreni ścieżka wchodzi w wilgotny las i pnie się coraz wyżej. W pewnym momencie wychodzi na niewielką polankę z mała, hinduską swiątynią nad niewielkim jeziorkiem. Okoliczne drzewa ozdobione są biało czerwonymi wstążkami. Całość robi nieco mroczne, ale urocze wrażenie.
Niebo powoli zaciąga się, po chwili zaczyna padać deszcz, początkowo słaby, by po kilkunastu minutach przejść w regularną ulewę. Monsun jak widać nie odpuszcza. Na przełęcz docieram więc nieco mokry, co prawda chyba bardziej od potu, niż deszczu, bo nowa kurtka z pro-shella, którą w porywie konsumpcyjnego szaleństwa kupiłem przed wyjazdem, sprawdza się znakomicie. Docieram też zmęczony jak pies, wędrówki z tak dużym plecakiem są koszmarnie wyczerpujące.
Na przełęczy dwie chaty, typowe himalajskie hotele, jedna izba podzielona przepierzeniem na kuchnię i sypialnię. W pierwszym bardzo miły i gadatliwy właściciel, Phul. Zaprasza mnie do środka, daje gorącej herbaty i robi naleśniki z dżemem. Ogarniam się nieco i zaczynamy rozmowy. Phul to ciekawy człowiek, nawrócony z Hinduizmu baptysta, wcześniej hazardzista, pijak i kobieciarz. Poza prowadzeniem przybytku na przełęczy, zajmuje się też prowadzeniem grup trekkingowych. Wokół hotelu cała menażeria, która zostaje mi przedstawiona – koń, kozy, pies, stadko kur (“I have big cock!” – woła mój gospodarz z dumą pokazując koguta).
Pod wieczór przestaje padać, ale chmur nie brakuje, więc na słynne widoki z przełęczy – Machhapuchare, masyw Annapurny, Dhaulagiri, Putha Hinchuli – przyjdzie poczekać do jutra. Po ryżu i grzybowym curry do łóżka o 1930. To pierwsza noc na nieco większej wysokości – 3335m – więc śpię nędznie. Do tego co chwila budzą mnie odgłosy menażerii zza ściany. Ukoronowaniem jest kogut, który zaczyna piać mi nad glową o czwartej nad ranem.