Po jesiennych niepowodzeniach W Nepalu przez pewien czas zastanawiałem się, czy nie dać sobie spokoju z podróżami na dłuższy czas, może w ogóle. Czy nie osiąść na przedmieściach, i pogrążywszy się w narastającym zgorzknieniu, biczować się lekturą kolejnych reportaży wydawnictwa Czarnego.
Najwyraźniej jednak to jeszcze nie był ten etap. W miarę jak mijały miesiące, wanderlust, skulony w kącie jak zbity pies, coraz częściej podnosił głowę, a ja z coraz większym entuzjazmem siadałem do map, przewodników i czasem, z rzadka, też Internetu. Ostatecznie, po krótkim, ale dochodowym epizodzie projektowym, zdecydowałem się ruszyć pod koniec lutego – o ile znów nie zostanę porwany na projekt. Karma okazała się być perfidna, bo w dniu, w którym zaplanowałem zakup biletów (dokąd – sam jeszcze nie do końca wiedziałem), dostałem zaproszenie na rozmowę w interesującym startupie. Rozmowy się ciągnęły, stawki były negocjowane, a przedwiosenna Warszawa robiła coraz bardziej odpychające wrażenie… Wreszcie dostałem ostateczną, nienegocjowalną ofertę. Była z gatunku kabaretowych, więc z ulgą podziękowałem za poświęcony mi czas i rzuciłem się do kupowania biletu.
Karma wciąż nie odpuszczała. Bo skoro byłem już wolny od zobowiązań zawodowych, pozostało wybrać cel podróży. Jak zwykle, tyrania wyboru okazała się dojmująca. Z jednej strony chciałem wracać do Nepalu, na kolejny wielotygodniowy trekking (rany po zeszłorocznej porażce spaceru do Dolpo nieco się zabliźniły), z drugiej, wizja tygodni targania plecaka i żarcia dal bhaat nie wzbudzała skrajnego entuzjazmu. De facto nie wzbudzała entuzjazmu w ogóle. Uwielbiam Nepal i Himalaje, i mam nadzieję jeszcze wielokrotnie tam wrócić, jako trekker i jako wspinacz, ale nawet Himalaje potrafią mnie po jakimś czasie zmęczyć.
Alternatywą był turystyczny wyjazd do któregoś z krajów Azji Południowej albo Południowo-Wschodniej. Ze względu na sezon, najbardziej pasowała Sri Lanka. Pasowała też ze względu na religię – buddyzm Therevada, który interesuje mnie od strony religioznawczej, per analogiam do buddyzmu Zen, który, z większą lub mniejszą skrupulatnością, praktykuję. Wizualnie kraj też nie prezentował się najgorzej…
Karma wreszcie odpuściła. Po raz pierwszy w życiu, w odpowiednim momencie, dostałem mailem informację o promocji, która mnie faktycznie interesowała: Quatar Airways obniżył ceny biletów do rozmaitych azjatyckich miast, w tym do Colombo. Co ciekawe biletów w promocyjnej cenie nie znalazłem na stronie samej linii, ale na kayak.com.
Tym sposobem kilka dni później, z lekkim plecakiem spakowanym na tropiki, siedziałem w samolocie na Sri Lankę. Putin właśnie rozpoczynał trzecią wojnę światową, więc gdyby przyszło mi spędzić resztę życia na obczyźnie, wyspy Oceanu Indyjskiego wydawały się być całkiem niezłym wyborem. Z czasem, po wielu trudnych latach leżenia na plaży, jedzenia kokosów, krewetek i dojmującej tęsknoty za ojczyzna, mógłbym też przez Indie, Nepal i Tybet przedostać się do Rosji i niespodziewanie zaatakować Vladimira z flanki, tym samym zostając bohaterem kolejnej z rzędu Rzeczypospolitej, a przy okazji uratować świat. A wszystko dzięki promocji QA. Jak tu nie wierzyć w siłę nowoczesnego marketingu?
Lot obowiązkowo przez Dauszę (Dohę?). Tym razem jednak zostało mi oszczędzone kilkanaście godzin wegetowania wśród saudyjskich książątek i pijanych Nepalczyków. Ledwie zdążyłem przełknąć szejka o smaku mango oraz kurczakowego burgera, które nota bene trawiłem przez kolejny tydzień – niechybnie zrobione były z piasku i wielbłądziej sierści, a już pędziłem logować się do samolotu do Colombo. Pośpiech okazał się zbędny, samolot stał potem półtorej godziny na bocznicy, czekając na wolne miejsce w kolejce.
W drodze do Dohy nieopatrznie zacząłem czytać „India: a million mutinies now” VS Naipaula i przez resztę podróży ciężko było mi się oderwać. W Colombo lądowałem zaspokojony intelektualnie, ale też z uczuciem daleko idącej deprywacji, jeśli chodzi o sen.