Lotnisko w Colombo w miarę nowoczesne i dobrze zarządzane. Wizę można kupić online, więc do pana celnika idę z wydrukiem i bez najmniejszych problemów dostaję odpowiednią pieczątkę. W głównej hali bankomaty i stoiska operatorów komórkowych – do miasta wychodzę bogatszy o plik rupii i lokalny numer komórki.
Z lotniska do centrum Colombo jest ok. 35 km, pozostaje znaleźć transport. Pod terminalem, podobnie jak w Kathmandu, kłębią się różni cwaniacy, którzy gotowi są jechać do miasta już za 20 USD (2600 rupii). Jeden jest na tyle bezczelny, że na moje pytanie o local bus do miasta, prowadzi mnie na parking do swojego mikrobusa i szelmowskim uśmiechem mówi – local bus. Kolejny ma chyba więcej szacunku dla moich kompetencji intelektualnych, bo po krótkiej dyskusji pokazuje mi grupkę tubylców, grzecznie ustawionych w kolejkę pod platanem. W kolejce także dwie wiekowe Czeszki, każda wyposażona w sporą walizkę na kółkach. To kolejny dowód na to, że podróżować samodzielnie można w każdym wieku, do tego niekoniecznie z plecakiem.
Po 15 minutach podjeżdża radykalnie klimatyzowany autobus – w środku jakieś 15 stopni, na zewnątrz – 34. Przejazd kosztuje 130 rupii, czyli warto było poczekać. Autobus zatrzymuje się na dworcu w dzielnicy Fort – na terenie dawnego portugalskiego fortu. Ja mieszkam w dzielnicy Wellawatta, 7 km na północ. Niewyspany i zjetlagowany świat oglądam już przez dim haze, ale mimo to nie daję naciągnąć się na podwójną stawkę za przejazd lokalnym trójkołowcem, tuk tukiem.
Planuję przespać się chwilę, a potem obejrzeć miasto, ten plan jednak się nie udaje, śpię bowiem dłużej niż chwilę, a do tego od powtarzających się oscylacji między tropikami na zewnątrz a klimatyzowaną Syberią wewnątrz, zaczyna boleć mnie gardło i niebezpiecznie rosną mi migdałki. Do miasta ostatecznie wyprawię się dopiero następnego dnia rano, relatywnie wyspany i wykurowany Naproxenem.
Colombo jest dosyć specyficzne. Z jednej strony nie bardzo jest tu co robić – kilka świątyń, jakieś duszne muzea, trochę kolonialnych budynków, wielki bazar w dzielnicy Pettah, dwa, czy trzy parki… Z drugiej, jest to bardzo czyste, przyjazne i nienarzucające się miasto. Mam wrażenie, ze rygory brytyjskiego kolonializmu znalazły na Sri Lance podatny grunt i kraj rozwijał się w o wiele spokojniejszy i uporządkowany sposób niż, dajmy na to Birma, nie mówiąc już Indiach. A może to kwestia kulturowa? Zresztą biorąc pod uwagę wojnę domową z mniejszością tamilską, czy katastrofy naturalne, trudno w sumie mówić o spokojnym rozwoju… W każdym razie jest tu, zazwyczaj, bardzo schludnie, a centralna i nadmorska część Colombo są tego dobrym przykładem.
Sri Lanka żyje głównie z turystyki i handlu herbatą oraz owocami. To też widać w Colombo – mamy nadreprezentację pięciogwiazdkowych hoteli i praktycznie brak miejsc typowo backpackerskich. W centrum jest nawet dzielnica biznesowa, kilka wieżowców, w tym dwie, 150-metrowe, wieże World Trade Center. Wygląda też na to, że stolica przeżywa boom budowlany, powstaje masa apartamentowców, a ceny mieszkań są wyższe niż w Warszawie. Mam nadzieję, że nie powtórzy się tutaj scenariusz hiszpański i większość tych mieszkań nie będzie stała pusta. Albo niech się powtarza, ja chętnie przygarnę przeceniony apartament z widokiem na ocean.
Kolejnego dni na pierwszy ogień idzie stupa (w sinhalijskim dagoba) Gangaramaya. Dosyć chaotyczna, wszędzie porozstawiane podarki od wiernych – mniej lub bardziej jasełkowe figury Buddy, rozmaite rzeźby, a nawet kilka retro samochodów. Ładnie prezentują się duże betonowe stopnie, na których w równych odstępach porozstawiano figury Buddy i niewielkie betonowe odlewy w kształcie stup – niezwykle fotogeniczne. Mam też okazję zaobserwować uroczy zwyczaj – otóż obok świątynnego drzewa bodhi ustawiono stół z metalowymi naczyniami wypełnionymi wodą. Na powierzchni wody pływają małe, białe kwiatki. Odwiedzający świątynię obchodzą drzewo zgodnie z ruchem wskazówek zegara, podlewając je wodą z naczyń. Wodą oblewana jest również kamienna figura Buddy, ustawiona pod drzewem.
Paręset metrów dalej inna świątynia, również buddyjska – Sina Malakiya. Zlokalizowana na wyspie na niewielkim jeziorka Beira, jest całkowitym przeciwieństwem mocno przeładowanej stupy, którą odwiedziłem wcześniej. Charakterem bardzo przypomina japońskie świątynie Zen. Jest skromna, wręcz minimalistyczna, o przemyślanym układzie przestrzennym i naturalnie komponuje się jeziorem, pośrodku którego stoi. Sama świątynia połączona jest krótkim mostem z malutką wysepka, na której rośnie niewielkie drzewo Bodhi. Na przeciwległym brzegu jeziora tło tworzy dzielnica biznesowa Colombo, ze swoimi wieżowcami.
Na Galle Face Green, długiej promenadzie nad samym oceanem, zaczepia mnie lokals z koszykiem. ‘Sir, want to see cobra?’, pyta, po czym nie czekając na odpowiedź otwiera koszyk i drażni bezzębnego gada, który go natychmiast atakuje. To tutejszy odpowiednik niedźwiedzia z Krupówek, szkoda tylko, że kobra jest żywa.
Potem zahaczam o Pettah, dzielnicę handlową, która ujmuje nietypową jak na Colombo trzecioświatową rozpierduchą. Wąskie uliczki, tysiące sklepików, tłumy ludzi, tuktuki, samochody, motocykle – głośno, chaotycznie i bardzo znajomo.
Temperatura w środkowych rejestrach 30 stopni i po pięciu godzinach chodzenia mam ochotę już tylko na zimny prysznic. Resztę Colombo zostawiam na później – od jutra będę próbował życia plażowego menela, w jednym z głównych ośrodków surfingu na Sri Lance – Hikkaduwa.