Wszystko wskazuje na to, że zaczął się monsun. Albo przynajmniej jeden z monsunów, bo na Sri Lance, w zależności od tego, kogo zapytać, występują dwa albo trzy. Po raz pierwszy od przyjazdu nie obudziło mnie wpadające do pokoju przez szpary w okiennicach słońce, tylko łoskot kropel o bananowe liście. Na werandzie, zamiast wściekłego, suchego upału, przyjazny chłód i wilgoć.
Cokolwiek przypisał mi lokalny łapiduch działa, nie jestem zupełnie zdrowy, ale mogę normalnie funkcjonować. Pakuję plecak i przenoszę się nieco dalej na południe, do Galle. Jadę pociągiem, mimo że to tylko 20 km. Polubiłem lokalną kolej – chłodzone wiatrakami wagony, walki przy wsiadaniu i wędrownych sprzedawców ananasów (anani, anani!), pomarańczy (naranya, naranya) czy krewetek zapiekanych w cieście (podawanych z suchymi papryczkami i cebulą). Pociąg ma 20 minut opóźnienia, co mnie niespodziewanie cieszy.
Te kilka dni spędzone w Hikkaduwa było na swój sposób przyjemne, taki stacjonarny i całkowicie rozleniwiony tryb życia wciąga i nieco ogłusza, ale na dłuższą metę staje się to mało komfortowe, wręcz nienaturalne. Stąd nawet krótką podróż do Galle przyjmuję z entuzjazmem i optymizmem. Dalsza część pobytu na wyspie zapowiada się o wiele bardziej dynamicznie, w jednym miejscu nie planuję zatrzymywać się na dłużej niż dwa dni.
W Galle nie mam rezerwacji, nie mam też pomysłu gdzie się zatrzymać. Daję się więc porwać pierwszemu kierowcy tuktuka, jaki mnie zaczepi. Wielki facet, z groźnym wąsem, ledwie mieści się w malutkim tuktuku. Naturę ma jednak spokojną, wręcz emanuje łagodnością. Odwiedzamy kilka guesthouse’ów, a ja bez skupułów wybrzydzam, gość i tak dostanie swoją dolę od właściciela miejsca, w którym się zatrzymam. Ostatecznie trafiamy do uroczej willi w cichej, bocznej uliczce. Typowo rodzinny biznes, cztery pokoje dla gości na piętrze, kuchnia i wielki salon na dole. Całość pierwotnie – czyli gdzieś w połowie lat 70-tych – była dosyć luksusowa, dzisiaj panuje tu lekki chaos i stylistyczny miszmasz. Efekt nieco psuje gnuśna i chciwa gospodyni, która na domiar złego nie potrafi gotować.
Główną atrakcją w Galle jest poportugalski fort, którego mury zachowały się w bardzo dobrym stanie. Fort powstał w XVII w. i przez ok. 200 lat chronił Galle – główny wtedy port Sri Lanki. Same mury, choć imponujące, nie są tak ciekawe jak wnętrze fortu – plątanina wąskich uliczek, zabudowanych uroczymi, niskimi domami, nieraz kilkusetletnimi. Niesamowite wrażenie robią stupa i meczet zlokalizowany w budynkach o typowo iberyjskiej stylistyce. W stupie zachowała się nawet dzwonnica (z dzwonem), wcześniej zapewne mieścił się tutaj kościół.
Niektóre części fortu są typowo, odstręczająco, turystyczne – pełne tuktuków, grup, sklepów z pamiątkami i etc. Natomiast wystarczy zboczyć nieco z głównych szlaków, żeby, przynajmniej częściowo, uciec od tłumów. Daje się też zauważyć postępująca gentryfikacja, coraz więcej domów przerabianych jest na luksusowe wille albo hotele, czy pensjonaty. Proces ten, jak sądzę, będzie nabierać tempa i dokona się w ciągu 10-15 lat.
Fort nabiera uroku po zachodzie słońca. Znikają autokarowe wycieczki, tuktuki, tłumy ludzi, zaczyna się normalne życie – większość drzwi do prywatnych domów jest otwarta, sporo dzieje się na ulicach. Atmosfera nieco jak w starszych dzielnicach Barcelony. Trafiam na malutką knajpę w ogrodzie, gdzie zostaję nakarmiony 10 rodzajami curry. Do tego lassi z mango. Dobry koniec dnia.