Arugam Bay.

Pierwszego wieczora przyszły do mnie Psy. Psów jest czwórka, ale najwięcej śmiałości mają dwa – pies i suka – to z nimi się zaprzyjaźniam. Psy są koloru piasku, średniej wielkości, z nielicznymi białymi plamami, bardzo chude, ale nie wychudzone. Suka ma sierść jak bokser, ciasno przylegającą do skóry, pies jest nieco bardziej kudłaty. Najwyraźniej są to psy samorodne i samodzielne – nikt ich nie wyhodował, nikt o nie nie dba, żyją na plaży z dnia na dzień, licząc na dobre serce przyjezdnych, takich jak ja.

Po pierwszym kontakcie, obejmującym karmienie herbatnikami (złymi na psie zęby, ale mającymi siłę przyciągania o wiele większą od kawałków banana, czy ananasa) oraz długą sesję głaskania, nasza znajomość zostaje przypieczętowana. Od tej pory Psy utrzymują mnie w zasięgu wzroku. Wnioskując z reakcji, głaskanie to dla nich rzadki luksus. Ta część wybrzeża jest głównie muzułmańska, a muzułmanie zazwyczaj mają do psów stosunek wrogi, więc wszystko, na co mogą one liczyć, to łagodna obojętność.

Psy tutaj są bardzo terytorialne, każda grupa ma swój wycinek plaży i strzeże go przed innymi, obcymi psami. Moje Psy często towarzyszą mi w spacerach i przejście przez strefę innych psów wiąże się z dużą ilością emocji – inne psy naprężają się, stroszą sierść, wyszczerzają zęby i gardłowo warczą, odprowadzając intruzów aż do granicy swojej strefy. Tam, jakby na piasku została narysowana niewidoczna linia, zatrzymują się. Zresztą linia pewnie jest, może nie tyle narysowana, co nasikana.

Mimo rozmaitych sposobów na unikanie słońca lub chłodzenie się w upale – takich jak kopanie dziur, ukrywanie się pod leżakami, picie słodkiej wody z niewielkiego zbiornika do mycia stóp, częściowe zasypywanie się piaskiem czy praktycznie całkowity bezruch w czasie największego upału, Psy panicznie boją się wody. Mimo moich licznych zachęt, nigdy nie weszły do oceanu, a ochlapanie wodą traktują jak najgorszą zniewagę. Co więcej, podczas walk z psami z innych stref, stosują specjalną formę okazywania dominacji – warczeniem i kąsaniem zapędzają wrogiego psa do wody. W momencie, kiedy dosięgnie go pierwsza fala, wrogi pies się poddaje, akceptując przewagę przeciwnika.

***

Muzułmanie z lokalnej madrasah często spacerują po plaży. Ubrani w jasne sarongi, długie, jasne kurty i charakterystyczne czapki przypominające nieco spłaszczone kopuły meczetów, mają krótko ścięte włosy i długie, rosochate brody.

Wczoraj jedna z grupek zauważyła mnie idącego na poranne bieganie i postanowiła urozmaicić sobie spacer rozmową z cudzoziemcem. ‘Hello’, wołają, na co ja odpowiadam ‘As salaamu alaykum’ i przedstawiam się po arabsku. Nie spodziewali się tego, radości nie ma końca. ‘Are you muslim, are you muslim?’ – dopytują niecierpliwie. Nie jestem, więc płynnie przechodzą od sacrum do profanum. Zaintrygował ich mój zegarek biegowy ‘How much? Are you businessman?’ – pytają.
Obok madrasah jest też niewielki meczet. Pięć razy dziennie słychać krótkie wezwanie do modlitwy na tle rozbijających się fal. Najbardziej przejmujące jest to wieczorne, po zmroku, kiedy okolica po całym dniu słońca i aktywności, uspokaja się i wychładza.

***

Poranne bieganie po plaży to esencja biegania. Ubrany tylko w kąpielówki, zegarek i pasek od pulsometru (ciężko przychodzi mi rozstanie z analitycznymi narzędziami do pomiaru wydajności własnego organizmu), biegam samym skrajem plaży, nad samą wodą. Piasek jest tam najtwardszy, do tego wylewające się na brzeg fale dostarczają dodatkowej rozrywki.

Kilkaset metrów od miejsca, w którym zaczynam, jest niewielki port – kilkadziesiąt łodzi rybackich, ułożonych obok siebie na piasku. Zaczynam bieg nieco przed siódmą, praktycznie wszystkie łodzie są już wówczas wyciągnięte na brzeg, ryby zapakowane do styropianowych skrzynek, a rybacy zgromadzeni wokół dwóch, czy trzech łodzi, żywo dyskutują. Zastanawiam się, o czym tak rozprawiają… O połowach? O cenach ryb? O cyckach dziewcząt z Pottuvil? Postawiłbym na cycki, ale większość z nich ma kudłate, islamskie brody, więc prędzej dziękują Allahowi za tłustą rybę w sieci.

Za portem plaża gwałtownie odbija na wschód, tworząc wysunięty cypel. To tutaj są najlepsze warunki do surfingu, nawet o tej porze roku, ponad miesiąc przed sezonem, widać jak fale, załamując się, tworzą długą wodną tuleję. Na razie zbyt małą, żeby zmieścił się w niej człowiek na desce, ale przy mocniejszym wietrze warunki muszą być znakomite.

Za cyplem kończą się ludzkie siedziby i plaża ciągnie się kilometrami na południe, ograniczona niskimi wydmami.

***

Nigdy nie lubiłem leżenia na plaży, opalania się, ręczników, olejków i nadmorskiej bezczynności. Jednak mieszkanie na plaży to najwyraźniej zupełnie inna kwestia. Wynajęcie beach hut było najlepszym posunięciem tego wyjazdu i z trzech dni, które miałem spędzić w Arugam Bay, zrobiło się chyba dziesięć. Może chodzi o to, że jest jeszcze sporo przed sezonem i jestem tu praktycznie sam, w warunkach rajsko tropikalnych, praktycznie odcięty od świata (żeby złapać wifi, muszę podejść paręset metrów plażą) i mogę skupić na rzeczach prostych – czytaniu, zazenach, bieganiu i pływaniu? Jedyne osoby, z którymi rozmawiam, to boy obsługujacy chatę, który co rano robi mi herbatę i ospali lokalsi, którzy czasem próbują sprzedać mi trawkę albo zawieźć na oglądanie krokodyli. A może chodzi o bardzo turystyczny – o wiele bardziej niż się spodziewałem – charakter Sri Lanki w ogóle i co za tym idzie niewielką ciekawość do poważniejszego podróżowania po wyspie. Jak by nie było, zapadłem w plażowe tropiki jak w miękki puch i nie wiem, czy się z nich wygrzebię do końca wyjazdu.

***

Mam co prawda jedną tropikalną obsesję, która niemalże spędza mi sen z oczu. Otóż wyobraziłem sobie, że znajduję na plaży wielką muszlę. Albo całą kolekcję wielkich muszli. Chodzi tu o muszle kilkukilogramowe, oszałamiające swoją wielkością. Spacery po plaży nie przyniosły jednak zadowalających efektów. Udało mi się znaleźć kilka ładnych, ale niewielkich, kilku-, kilkunastocentymetrowych.

Podczas jednej rozmów z lokalsami zwierzam się ze swojej idee fixe. Natychmiast podejmują temat. „We take you special place. Big shells!” – wołają i pokazują rękoma, jakie to okazy można w tym specjalnym miejscu znaleźć. Zgadzam się. Co prawda muszę zapłacić za tuktuka, ale mam przewodnika, który z całą pewnością zna najtajniejsze zakamarki wybrzeża, obfitujące w muszle największe z możliwych!

Jedziemy kilkanaście kilometrów za Pottuvil, do miejsca zwanego Whisky Point. Ponoć w sezonie roi się tu od surferów, ale teraz okolica jest wymarła. Na plaży masa śmiecia i malutkich muszli, ale spodziewanych okazów na pierwszy rzut oka brak. Jest nas trójka, więc przez godzinę przeszukujemy plażę, ale zupełnie bezskutecznie. Lżejszy o 1000 rupii wracam lounge’ować na ganku i gotów jestem porzucić marzenia o wielkiej muszli.

Kilka dni później zaczepiają mnie rybacy, który zauważyli, że regularnie zbieram muszle wyrzucane przez ocean. Mają potężny okaz, który gotowi są mi sprzedać. Waham się trochę, bo w końcu kupić to zupełnie nie to samo, co znaleźć, ale ostatecznie zgadzam się obejrzeć. Muszla faktycznie jest gigantyczna, waży jakieś pięć kilogramów, jest cudownie gładka w środku, karbowana na brzegach, z kilkoma palczastymi wypustkami na krawędzi. Chcą za nią 40 USD, co mnie zniechęca.

Później dowiem się od byłego lankańskiego żołnierza, że muszli z wyspy wywozić nie można. Są konfiskowane na lotnisku, a następnie wrzucane z powrotem do morza. Do dziś nie wiem, czy to tylko miejska legenda, czy faktycznie stosowane prawo.

***

Podczas jednego z późnopopołudniowych biegów docieram do niewielkiej rybackiej wioski kilka kilometrów za główną miejscowością Arugam Bay, Ulla. Grupy lokalsów stoją tu w rzędach na plaży i rytmicznie śpiewając wybierają linę podczepioną do sieci zanurzonej w wodzie kilkaset metrów od brzegu. Do liny przywiązane są bojki, które utrzymują ją na powierzchni, a na drugim końcu znajduje się łodź, która szerokim łukiem, bardzo powoli dopływa do plaży. W ten sposób tworzy się gigantyczny trał, który stopniowo zagrania ryby, które miały nieszczęście do niego się dostać.

Kilka dni później, po długich poszukiwaniach uda mi się znaleźć tę wioskę i akurat trafić na wyciąganie sieci (co nie było specjalnym problemem, bo trwa to większość popołudnia). Nieco onieśmielony robię kika zdjęć, a potem przyłączam się do ciągnięcia liny. Jest to bardzo ciężka praca, szczególnie w 37-stopniowym upale. Jeden cykl – dojście od linii wody, do końca plaży – trwa ok. 10 minut. Kończę z nieco poparzonymi stopami (piasek rozgrzany jest do niemal do czerwoności) i z uczuciem nieprzyjemnej lekkości w głowie.