28.IX.2014 – Daka, Daka-Mymensingh.

Dzisiaj zostawiam Dakę, nawet nie bez żalu, nabrałem do Molocha pewnego sentymentu. Z poczucia obowiązku dzwonię jeszcze na lotnisko. O dziwo, słyszę ‘Sir, your baggage has arrived’. Bydlęta klękają.

Lekki ferwor, polowanie na CNG, godzina i dwadzieścia minut w drodze i jestem na miejscu. Wciąż jestem przekonany, że to jakaś pomyłka, biurokratyczny wykręt albo inny czarny plecak. Slalom między różnymi biurami, formularze, pieczątki, by ostatecznie trafić do właściwego kantorka. Za kantorkiem, pośród innych zagubionych bagaży, mój wierny, czarny plecak Karrimora, plecak z którym zacząłem regularne podróże i który w sumie spędził na moim grzbiecie dobre kilka kilka miesięcy. Bardzo wzruszająca chwila.

Zaraz potem inna myśl – po cholerę to wszystko ze sobą brałem? Wygląda na to, że będę musiał poważnie przewartościować swoją politykę pakowania. Jasne, dobrze jest być gotowym na większość ewentualności, ale coraz popularniejsze ostatnio podejście nazywane flashpacking (m. in. zakładające pakowanie niezbędnego minimum i kupowanie reszty rzeczy na miejscu) bardziej pasuje do mojego aktualnego światooglądu.

Po powrocie z lotniska mam tylko 3h do odjazdu pociągu, więc kolejną wizytę w Starej Dace odkładam na inny raz.

Przed dworcem Kamalapur przedsionek piekieł – rykszarze, żebracy, naciągacze, złodzieje, gwar i uczucie niezdrowego napięcia. W tym, jak samotne wyspy, nieliczni policjanci. Sam dworzec spory, ale dobrze zorganizowany. Tutaj policji całe oddziały, później przeczytam, że tego dnia aresztowano rekrutera kalifatu (IS, znaczy się).

Mogę więc czuć się bezpiecznie. Brakuje mi tylko choćby podstawowych informacji po angielsku. Z pomocą policji, lokalnych SOKistów i zwykłych ludzi udaje mi się zlokalizować swój peron (co ciekawe, cyfra, która wygląda jak nasza ósemka, to tutaj cztery), wagon i miejsce.

Pociąg jest spalinowy, niezwkle wprost długi, jasnoniebieski, brudny i mocno poobijany. Ma też chyba jakieś pośrednie lokomotywy, bo czarne kłęby gęstego dieslowskiego dymu wydobywają z kilku miejsc wzdłuż jego niebieskiego cielska. Wagonów musi być ze trzydzieści. Mój oznaczony jest literką JA (‘dżaa’, tłumaczą uczynni lokalsi). Klasa shuvon jest nieco jak dawne pociągi osobowe w Polsce. Na obydwu ścianach wagonu poustawione są dwuosobowe twarde ławy, zwrócone tak, że siedzi się na wprost współpasażera. Pod sufitem wiatraki, słabe, żółte światło, po ścianie przemykają karaluchy. Tłumy ludzi. Ja, ze swoją miejscówką, jestem uprzywilejowany, nie muszę stać. Nikt nie sprawdza biletów. Moi współpasażerowie okazują mi wystudiowaną obojętność, za co jestem nawet wdzięczny.

Brahmaputra Express, bo tak ochrzczono ten skład, ekspresem jest tylko z nazwy. 120 km między Daką a Mymensingh pokonuje w 4h. Tablet mam rozładowany do zera, nie mam więc czego czytać, ani czego oglądać. Nie mam też jak słuchać muzyki, bo lokalną ładowarką udało mi się spalić empetrójkę. Nie była to wielka strata, ale podróż pociągiem bez muzyki jest… inna.

Pozostaje stukot kół i nawoływania sprzedawców i żebraków, chodzących między wagonami. Asortyment od zabawek dla dzieci po losy loterii przez rozmaite przekąski i owoce. Największe wrażenie robi na mnie chai wallah, który rozstawia w przejściu duży termos i z tacy trzymanej przez pomocnika serwuje parzoną herbatę – w porcelanowych filiżankach, ze spodkiem i łyżeczką. Pełna kultura i żadnych dróg na skróty! Jest też sprzedawca bananów z gigantycznym, płytkim koszem pełnym owoców. Banany cieszą się wielkim powodzeniem, tak u mnie, jak u współpasażerów. Skórki są gremialnie wyrzucane za okno. Początkowo mam z tym lekki problem, ale potem bez skrupułów wchodzę między te wrony.

W pewnej chwili słyszę niesamowicie piękny śpiew, idealnie dopasowany rytmicznie do stukotu kół pociągu, transowy, mantrowy, bardzo oniryczny, wręcz hipnotyzujący. Staje się coraz głośniejszy, ale nie mogę go zlokalizować. Niechybnie tracę rozum, myślę sobie. Dopiero po chwili mija mnie pełznąca się w półleżącej pozycji żebraczka, prawdopodobnie ofiara choroby Heine-Medina.

Zarówno herbata, jak i banany kosztują grosze – 2, 5 taka. Przekonuję się, że wystarczy nieco oddalić się od Daki, żeby banknot 100 taka zaczął być pewną barierą przy płaceniu.

Wreszcie Mymensingh (wymawiane jak Moymenszinga). Pięknie prezentuje się w nocy, kiedy nie widać brudu i śmieci. Oświetlony na zielono meczet obok stacji (meczet Boro), ulice ozdobione kolorowymi światłami, ze względu na zbliżające się obchody Durga Puja. W wielu miejscach stoją drewniane rusztowania ołtarzy. Mimo późnej pory większość sklepików otwarta. Mijam ulicę złotników, potem sklepy z tekstyliami – dzika eksplozja kolorów.

Spanie w Nirala Resthouse. 400 taka za dwoosobowy pokój. Bardzo przyjazne budżetowi miejsce i jak na tę cenę, o całkiem niezłym standardzie (jak na subkontynent). Pluskiew – mojego największego koszmaru – brak. Komarów też.