Po nocy w bardzo podstawowym guesthousie, poranny jeep do Bandarbanu. Guesthouse był na tyle podstawowy, że właściciel oddał mi swój pokój. Na pytanie, czy aby na pewno będę spał tam sam, stwierdził, że tak, ale ma tu takiego pomocnika, a very good man, i jeśli bym chciał, to on może spać tam ze mną. Propozycja urocza, szczególnie, że nie mam wątpliwości, że chodziło mu o mój komfort psychiczny i bezpieczeństwo.
W jeepie mam miejsce honorowe, obok kierowcy, który co i raz pokazuje mi miejsca, w których autobusy spadły w przepaście albo rozbiły się o skały. Sama droga jest niezwykle urokliwa – wąski pasek asfaltu, który początkowo biegnie trawiastą granią, potem przewija się przez kilka przełęczy i wreszcie powoli schodzi w doliny. Po drodze mijamy znak dumnie obwieszczający: welcome to the highest road in Bangladesh. Rzucam okiem na altimetr: 690 m.n.p.m.
Dzisiaj Eid ul Adha, więc kierowca bisurman na ponad godzinę zatrzymuje się na modły w wiosce Boli Para. Ja z kolei robię zdjęcia na rynku i zjadam zdecydowanie za słodkie śniadanie. Ta przerwa rozwiązuje mój dylemat – tak natury moralnej, jak zdroworozsądkowej – czy wchodzić z aparatem między muzułmanów zarzynających byki w religijnym szale. Kiedy docieramy do Bandarbanu, jest już po wszystkim. Bydlęta zabite, leża przy drodze, podczas gdy ludność wycina z nich co smakowitsze kawałki.
Wracam do sprawdzonego już hotelu Phurbani, żeby przeczekać najgorszy upał – godziny od 1300 do 1600 są prawdziwym wyzwaniem, odczuwalna temperatura dochodzi do 40C. Kiszenie się w pokoju przy akompaniamencie starego wiatraka szybko mnie męczy, więc rzucam słońcu wyzwanie i idę odwiedzić lokalną wioskę ludu Bawm. Przy okazji wchodzę na jeden z okolicznych szczytów, Tiger Point. Zły pomysł, na słońcu nie robi wrażenia mój podróżny entuzjazm. Na szczęście przedsiębiorczy tubylcy czekają tam na takich jak ja z herbatą i wodą. Poza tym stoi obok okropny, betonowy punkt widokowy.
Przy herbacie zaprzyjaźniam się z dwoma policjantami, którzy pilnują tam porządku. Robią sobie ze mną obowiązkowe selfie. W wiosce ludu Bawm cisza. Lud pochował się po chatach i niespecjalnie się mną interesuje albo wystraszył się aparatu, co tutaj jest powszechne.
Jutro rzeka Sanghu, mam nadzieję na więcej wrażeń.