Dwa ostatnie dni poświęciłem na przejazd z Bandarbanu do Srimangal w dystrykcie Sylhet, zahaczając o Chittagong. Dałoby się to zrobić jednego dnia, spędzając w autobusie kilkanaście godzin, ale chciałem spróbować raz jeszcze wejść do stoczni w Chittagong i odwiedzić tamtejsze stare miasto, nieopodal przystani Saderghat. Poza tym wyjazd zbliżał się do półmetka (a może nawet go przekroczył, w sumie nie wiem dokładnie ile czasu spędzę w Bangladeszu – plan zakłada coś pomiędzy 4-6 tygodni) i, jak to zwykle ze mną bywa w tym okresie, początkowy entuzjazm nieco osłabł, żeby przejść we wstępne oswojenie z krajem i jego atmosferą. Do tego chciałem przejechać się pierwszą klasą tutejszych pociągów – czytałem gdzieś, że porównywalna jest z wyższymi klasami pociągów indyjskich, które, jeśli wierzyć np. “Around India in 80 Trains” Monishy Rajesh, są prawdziwymi oazami luksusu.
Prosto z dworca autobusowego w Chittagong pojechałem na dworzec kolejowy. Jak zwykle chaos i piekło, potężne kolejki i niktnicniewie. Szczęściem kasa biletów I klasy jest w osobnym okienku, które udaje mi się znaleźć mimo otrzymania szeregu wzajemnie sprzecznych wskazówek od obsługi dworca. Są bilety. Udaje mi się jeden kupić. Oszołomiony tymi sukcesami znajduję sobie hotel z nieco wyższej półki, Asian SR, do tego położony praktycznie na wprost stacji. Czyściutki pokój z klimatyzacją i wifi jeszcze bardziej poprawia mi humor.
Po pod koniec dnia łapię CNG do Saderghat. Na przystani sporo drewnianych łodzi, które funkcjonują jak małe promy i przewożą po dziesięć osób na drugą stronę rzeki za 8 taka. Nie ma małych łódek, które mógłbym wynając na turę w dół rzeki, do ship breaking yards. Przeprawiam się przez Karnaphuli, na której cumują setki sporych statków – nigdy nie widziałem tak wielu jednostek w jednym miejscu, tym bardziej na rzece. Niektóre nawet stoją w grupach po kilka, burta w burtę, jak żaglówki na Mazurach. Jak zwykle na widok statków ogarnia mnie nostalgia za jakąś większą morską podróżą.
Pod drugiej stronie rzeki, zaraz obok przystani, stocznia, w niej suchy dok i kilka rdzewiejących, mocno podniszczonych statków. Mam ogromną słabość do fotografowania wszelkich przejawów entropii i przemijania, rzeczy zniszczonych, zrujnowanych budynków, starych maszyn etc., więc wyciągam aparat i z entuzjazmem zaczynam zapełniać kartę SD. Niestety i tym razem po paru minutach okazuje się, że zdjęć robić nie można i mam sobie iść. Wszyscy są bardzo grzeczni, ale też i odporni na moje namowy. Bangladesz musi mieć naprawdę złą prasę ostatnimi laty (zresztą nie bez powodu), bo panicznie się tu boją człowieka z aparatem – na podobne reakcje natknę się też na plantacjach herbaty.
Wracam na saderghat, tutaj masa materiału na portety – piękni brodaci muzułmanie, zwykle operatorzy towarowych ryksz, odpoczywający pod koniec dnia. Bardzo chętnie pozują i są wyraźnie szczęśliwi, że ktoś się nimi zainteresował. Namawiam też na zdjęcie uroczą nastolatkę, która ewidentnie ma poczucie , że robi coś Bardzo Złego pozując mi do zdjęcia. W ogóle fotografowanie kobiet, szczególnie muzułmanek, to w tym kraju spore wyzwanie.
Zastanawiałem się dzisiaj jak szybko można się tutaj oswoić z wszechobecnym brudem, stertami śmieci, hałasem i smrodem, brzydotą, nędzą, setkami natarczywych spojrzeń, nie raz cierpieniem. Podświadomie zaczyna się odfiltrowywać to wszystko, nakładać jakaś powłokę, coś w rodzaju augmented reality, ale w drugą stronę. Przez to można też stracić z oczu dysproporcje pomiędzy dochodami w Polsce i tutaj. W Bangladeshu 26% populacji żyje poniżej tzw. poverty line, czyli za mniej niż 2 USD dziennie. 2 USD czyli nieco ponad 150 taka dziennie. Tyle kosztuje średniej długości przejazd CNG, czy obiad w nieco lepszej jadłodajni. 26% populacji, czyli ok. 40 milionów ludzi, dla których dodatkowe 10-20 taka dziennie to znacząca kwota. 40 milionów, więcej niż populacja Polski, mieszkających obok kolejnych 120 milionów na obszarze 2.5x mniejszym od Polski.
Idąc wieczorem wzdłuż Station Road, największego skupiska hoteli w Chittagong, natknąłem się na przyuliczne dormitoria, o których nie piszą w przewodnikach. Niewielkie, podłużne pomieszczenia w jednopiętrowych budynkach przy ulicy, obok warsztatów, sklepików i tanich jadłodajni. Mieści się tam jeden, najwyżej dwa rzędy łóżek, ciasno ustawionych jedno obok drugiego. Z ciekawości zajrzłem do jednego z nich zapytać o cenę – 40 taka za noc.
Jeszcze wracając do spojrzeń – ludzie się tu gapią, dramatycznie, bezpardonowo, non-stop. W większości przypadków to edynie ciekawość, zaskoczenie, czasem nawet szok – wielokrotnie już pisałem, że biały cudzoziemiec to tutaj widok tak powszechny jak jednorożec. Wielu z tych ludzi w życiu na oczy nie widziała kogoś takiego, albo ma jego temat zupełnie abstrakcyjne wyobrażenia. I teraz ktoś taki, niespodziewanie pojawia się w ich ekosystemie – dajmy na to w przydrożnej herbaciarni – i zachowuje się relatywnie normalnie, też pije herbatę, no może tyle, że bez mleka. To musi wywoływać pewien dysonans poznawczy. Cześć spojrzeń jest otwarcie wroga. Jest tu pewna mniejszość, jak sądzę fanatycznie islamska, którą charakteryzuje daleko posunięta ksenofobia. Objawia się to dosyć łagpodnie, na razie. Na przykład są hotele, w których nie są przyjmowani cudzoziemcy.
Kolejnego z dnia z pewnym wyprzedzeniem docieram na dworzec, spodziewając się pewnych trudności logistycznych. I rzeczywiście, na trzy zapytane osoby, każda podaje inny numer peronu. Ostatecznie o czasie trafiam na właściwy, ale to bez znaczenja, bo pociąg spóźnia się pół godziny, a odjeżdża z opóźnieniem godzinnym. Oczekiwanych luksusów brak, wagon tak samo brudny i obdrapany jak te niższych klas. Do tego nie wiedzieć czemu mam miejsce w wagonie sypialnym. Ale przedział jedynie trzyosobowy, więc jadę w dużym komforcie, jeśli chodzi o przestrzeń życiową. Część tej przestrzeni zabiera mi współpasażer, straszliwie ciekaw świata. Mówi akceptowalnie po angielsku i aż do Comilli wypytuje mnie o wszelkie możliwe aspekty zachodniego życia. Korzystam z okazji, żeby uzupełnić nieco swoje wiadomości o Bangladeszu.
Pociąg spóźnia się coraz bardziej, słońce praży, wnętrze przedziału, mimo dwóch wirujących jak szalone wiatraków, jest jak powoli nagrzewający się piekarnik. Do Srimangal docieram z objawami lekkigo udaru słonecznego. Na domiar złego, w hotelu, w którym chciałem się zatrzymać, nie chcą dać mi pokoju. Właściciel ledwie mówi po angielsku, ale mam poważne podejrzenia, że przeszedł na ciemną stronę mocy i przestał obsługiwać cudzoziemców – niestety jest to tutaj dosyć powszechne. Długo jednak nie szukam, zaraz za rogiem hotel Modina (Medyna?). Bardzo podstawowy, ale po kolejowych torturach jest mi wszystko jedno.