23.X.2014 – Dhaka, DAC-KUL(-KBV).

Ostatniego dnia w Dhace, mimo mocnego zmęczenia materiału, udaje mi się zebrać do jeszcze jednej wizyty w Starej Dhace. Krążę trochę po wąskich uliczkach, robię kilka zdjęć, z których jestem nawet zadowolony. Czuję, że to może być bardzo udany fotograficznie dzień, ale w pewnej chwili cała energia siada i niespecjalnie mam ochotę na dalsze wędrówki w upale. W ogóle czuję się dosyć dziwnie, może zatrułem się jedzeniem, a może to napięcie przed wieczorną podróżą. Ostatecznie, po paru próbach zmotywowania się do dalszych eksploracji, łapię rykszę do skrzyżowania Daynik Bangla More, dwa kroki od mojego hotelu – lokalizacji, której nazwa rozpoznawana jest przez rykszarzy, kierowców CNG i taksówkarzy w całej Dhace, w odróżnieniu od nazwy ronda kilkaset metrów dalej.

Po paru godzinach w hotelu, chwilę po zmroku, łapię CNG na lotnisko. Podświadomie wciąż mam obawy indukowane problemami, jakie miałem na początku podróży – może mnie z tego Bangladeszu nie wypuszczą, może odwołają lot, może CNG będzie wlokło się na lotnisko tak długo, że spóźnię się na samolot. Popołudniowy traffic niespecjalnie mnie relaksuje, przez większość półtoragodzinnej jazdy stoimy w korkach, albo wleczemy się w tempie wolniejszym od spacerowego. Na chwilę po wyjechaniu z hotelu, na betonowej wysepce oddzielającej pasy ruchu widzę anielsko piękną kobietę – wysoką, o pociągłej arystokratycznej twarzy, wyciągniętą na betonie w syreniej pozie, całkowicie oderwaną od chaosu wokół. Przez chwilę nawet nie jestem w stanie przetworzyć tego obrazu, dopiero po chwili dociera do mnie, że to żebraczka, ofiara choroby Heinego-Medina, którą ktoś tam położył, żeby zbierała datki od kierowców.

Na lotnisko docieram sporo przed czasem, bez problemów przechodzę przez check-in, security i inne kontrole. W głównym holu zaczepia mnie dwóch “pomocników”, mają nawet specjalne identyfikatory, którzy pomagają mi wypełnić departure card. Rzecz jasna domagają się później baksheesh i są bardzo, ale to bardzo dotknięci, kiedy daje im 20 taka. Celują w 500, stosują nawet chwyt psychologiczny: “are you happy with yourself sir?“, pytają. Wybitnie poprawia mi to humor, “extremely“, odpowiadam.

Niedługo potem jestem w samolocie. Wyciągam z opresji kilku Bengalczyków, którzy nie potrafią odczytać numerów na kartach pokładowych i siadają gdzie bądź, generując tym samym masę chaosu na pokładzie. Dalszy lot bez problemów, pomijając kilka bardzo nudnych godzin na lotnisku w Kuala Lumpur – nie dość, że jest zimno, to jeszcze budzę się pokąsany przez lokalne insekty.

No właśnie, teraz obiecane w niusie podsumowanie. Myślę, że w poprzednich relacjach sporo już napisałem o realiach ekonomicznych, estetycznych i społecznych w Bangladeszu, o podejściu do cudzoziemców i ogólnej atrakcyjności tego kraju. Powtórzę tylko główne tezy: to jest bardzo ubogi, rozwijający się kraj, w którym ponad 25% ludności (40 milionów ze 160) żyje poniżej progu ubóstwa (za mniej niż 2 USD dziennie). Jest brzydko, brudno, chaotycznie i głośno. Biały cudzoziemiec to tutaj kuriozum, które wzbudza powszechne zainteresowanie, nie zawsze przyjazne. To nie znaczy, że spotkałem się z otwartą wrogością, ale bardzo nieprzyjazne spojrzenia, jawne lekceważenie przez sklepikarzy, czy charczenie i spluwanie po minięciu cudzoziemca są powszechne. Jest też druga strona medalu – nadmierne zainteresowanie. Były dni, kiedy zdarzało mi się kilkadziesiąt razy odpowiedzieć na pytanie jak mam na imię i skąd jestem, a następnie pozować do zdjęcia z pytającym. To jest akurat dobra strona, bo w tych nielicznych przypadkach, kiedy nasz rozmówca mówi po angielsku (oczywiście, optymalną sytuacją byłoby opanowanie bengalskiego na poziomie konwersacyjnym, ale to nie jest realistyczne założenie, biorąc pod uwagę jednomiesięczną podróż), bardzo szybko skraca się dystans do drugiej osoby, dzięki czemu można dowiedzieć się masy rzeczy o lokalnej kulturze, odwiedzić rozmówcę w domu i, generalnie, nawiązać kontakt wykraczający poza całkowitą powierzchowność. Trzeba też być wyrozumiałym – Bengalczycy to naród bardzo ciekawy świata i dla wielu spotkanie z nami będzie jedną z niewielu okazji, żeby otrzeć się o zachodnią kulturę.

Czy jestem zadowolony z tej podróży? Odpowiem krótko – bardzo. To była podróż trochę per aspera ad astra, nie wykonałem 100% planu – czasem nie chciało mi się, czasem była to kwestia lokalnych realiów (jak w Chittagong Hill Tracts) – ale zderzyłem się ze 100% autentyczną trzecioświatową surowizną, co mi dało masę satysfakcji, ale nie bez odrobiny potu (zdecydowanie literalnego) i łez (metaforycznych). Tu nie było wygładzenia rzeczywistości pod turystę, jak na Sri Lance, czy nawet w Birmie, nie mówiąc już o Tajlandii. Było autentycznie – brudno, biednie i naturalnie (a także naturalistycznie). Bangladesz to dobra wprawka przed poważniejszą, wielomiesięczną, podróżą po Indiach. Na pewno nie jest to kraj dla szukających drugiej Birmy, Tajlandii, czy Nepalu.

Warto też pamiętać, że Bangladesz to kraj w 80-90% muzułmański, co nie jest oczywiste. O dwa kroki w lewo mamy hindu(istyczne) Indie, a o krok w prawo mamy theravadyjskie (buddyjskie) Indochiny. Nie piszę tego ze względu na jakąkolwiek niechęć do muzułmanów, bo z przyjemnością wspominam swoje podróże po Syrii i Iranie. Ba, nawet przez jeden semestr z zaangażowaniem uczyłem się arabskiego, a potem w irańskich meczetach sylabizowałem sury w Koranie, otoczony przez praktykujących Szyitów. Nie było w tym nic z fascynacji religijnej, bo z założenia jestem ateistą, ale do kultury arabskiej i kultury Islamu mam duży szacunek i ciekawość. Natomiast warto pamiętać o różnicy światopoglądowej i kulturowej między krajami buddyjskimi i krajami islamskimi. Nie chodzi tu nawet o traktowanie przyjezdnych – bo oni w większości przypadków będą traktowani równie przyjaźniei tu i tam – ale o atmosferze, o pewnej fasadzie. Z jednej strony surowi wąsacze, brodacze i sharia, z drugiej czarujące uśmiechy, łyse czaszki i everloving lord Buddha. Tu i tam podługawe ubrania. A za tą fasadą – najczęściej przyjazna ciekawość i empatia, i tu i tam. Pamiętajmy o fasadzie, bo to kluczowe.