Tury na Kondratowej – z Przeł. pod Kopą Kondracką do Kuźnic.

Jako że Mountain Forecast zapowiadało na dzisiaj załamanie pogody, postanowiłem nie kusić losu i wejść na znaną mi już nieco PPKK i zjechać z niej dłuuuugim szusem aż do Kuźnic.

Góry od samego rana były nieco zamglone i sytuacja ulegała stopniowej deterioracji z godziny na godzinę. Wyszedłem dosyć późno, bo za kwadrans 1100. Pół godziny później, na Kondratowej, sytuacja wciąż wyglądała akceptowalnie. Ruszyłem więc w górę.

Początkowo widoczność była całkiem dobra – tak na paręset metrów. Dopiero na ok. 200 metrów pod PPKK zaczęło się robić nieprzyjemnie i widoczność spadła do metrów kilkunastu. Gdzieś w tych rejonach natknąłem się na dużą grupę skiturowców (z 10 osób) i nasze podejścia odtąd przecinały się systematycznie. Było to bardzo surrealistyczne – słyszałem ich głosy, stukot wiązań, ale dopiero kiedy zbliżyliśmy się do siebie na parę-paręnaście metrów, widziałem zarysy postaci.

Ostatecznie grupa chyba zjechała przed granią, a ja, w totalnym mleku, wyszedłem niedaleko słupa szlakowego na przełęczy. Który zresztą zauważyłem przypadkiem – zawiał mocniej wiatr, mgły się rozeszły na chwilę i coś zamajaczyło mi się w oddali. Podszedłem bliżej i okazał się to być rzeczony słup.

Na przełęczy gorąca herbata (z własnego termosu, nie było tam uczynnej gaździny ze zmrożonym oscypkiem), przepinka i w dół. Nie ukrywam, że nieco z duszą na ramieniu, bo widoczność była naprawdę minimalna, a żlebik, którym ruszyłem – gdzieś na wschód od Długiego Żlebu – stromy i zlodowaciały. Do zjazdu założyłem usztywniacze na buty, patent, który do tej pory lekceważyłem. Efekty niesamowite – buty, który do tej pory były nieco jak plastelina, nagle stały się integralną częścią stopy, a narty naturalnym przedłużeniem nóg. Plus 25% do techniki.

Początkowo zjeżdżałem ześlizgiem i techniką, którą Anglicy nazywają falling leaf, czyli bujaniem się na nartach w przód i tył, z każdą iteracją tracąc trochę wysokości. Widoczność tylko malała, na domiar złego zaczął padać śnieg. Szczęśliwie topografia tego zjazdu jest banalna – jechać w dół, a wcześniej, czy później trafi się do kotła nad Kamieniem, a stąd już prosta droga do schroniska na Hali Kondratowej.

Kierując się śladami butów i nart dotarłem do Kamienia. Jest to spory kawałek skały, ale rozpoznałem go dopiero kilka metrów odeń, plus musiałem się zastanawiać, czy to na pewno ta skała – mgła potrafi mocno zaburzyć nasze algorytmy postrzegania. Stąd łatwy zjazd do schroniska na hali.

Po tych przygodach herbata z maliną na Kondratowej, a potem w dół nartostradą do Kuźnic. Zjazd przygotowaną trasą nijak się ma do off-piste. Szybko i przyjemnie, ale cokolwiek nudno.

Dzisiaj bez zdjęć, w tych mgłach mało co miało fotograficzny sens. Albo ja miałem za mało imperatywu, żeby skupić się na zdjęciach, a nie walce z mgłami.

Leave a Reply