Po wczorajszych sukcesach na Kończystym zdecydowałem się na nieco trudniejszy zjazd, w przewodniku Szatkowskiego wyceniony na S2. Zjazd z dołu wyglądał bardzo groźnie i po drodze nawet rozważałem zmianę planôw.
Ale po kolei – podejście przez Dol. Wyżnią Chochołowską, początkowo zielonym szlakiem, potem jednym z licznych śladów zostawionych w weekend przez narciarzy zjeżdżających z Rakonia i okolic. Powstały w ten sposób głębokie koleiny, które po ostatnich dwóch dniach roztopów zamarzły w bardzo nierówne i nieprzyjemne podłoże. Od początku idzie mi się wyjątkowo ciężko, organizm, który ewidentnie buntuje się przed kolejnym wysiłkiem za nic nie chce wejść w odpowiedni rytm i przyjąć do wiadomości, że jego rolą jest ciężka fizyczna praca.
Ponad linią drzew wchodzę na grzędę odchodzącą nieco przed Rakoniem i tą grzędą docieram aż do grani Długiego Upłazu. Trawersuję Rakoń aż do Przeł. Zawracie, dalej granią i krótka przerwa przed podejściem na Wołowiec przy słupie zielonego szlaku.
Podejście na Wołowiec strome i dosyć wąskie. Foki czasem nie chcą trzymać się szreni i kilka razy nieprzyjemnie się ześlizguję, zakładam więc harszle. Efekt jest oszałamiający – harszle to wynalazek równie znaczący co koło, piwo i rewolucja proletariatu. W harszlach jestem gotów podchodzić nawet pod pionowe ściany.
Ze szczytu Wołowca cudowne widoki na Rohacze i dalszy ciąg grani Tatr Zachodnich. Pogoda równie dobra jak wczoraj – praktycznie bezwietrzna i bezchmurna. Rozważam zjazd ścianą od samego wierzchołka, ale wygląda to zdecydowanie poza moimi aktualnymi możliwościami.
Zgodnie z sugestią przewodnika zjeżdżam więc kilkadziesiąt metrów grania i dopiero potem wjeżdżam w ścianę. Śnieg dobry, firn i czasem małe lodowe pólka. Jest stromo, dochodzi też spora ekspozycja, myślę, że jestem blisko granicy swoich aktualnych możliwości zjazdowych. Jadę więc ostrożnie, nie robię dynamicznych skrętów, tylko przekładam narty. Nogi wciąż nie chcą pracować, do tego czuję, że chyba nie dopiąłem wystarczająco butów, więc cały zjazd jest asekurancki i pozoztawia spore uczucie niedosytu.
Docieram do Wyżniej Chochołowskiej bez przygód, jeśli nie liczyć efektownego, choć niegroźnego upadku po wjechaniu na ukryty pod śniegiem kamień.
Na dole droga przez mękę. Zlodowaciałe podłoże, koleiny i poważne już zmęczenie zdecydowanie nie idą w parze. Brakuje mi też techniki jazdy w takich warunkach. Ostatecznie uciekam do lasu, gdzie śnieg jest nieco przyjaźniejszy i tak zjeżdżam do Dol. Jarząbczej, skąd już prostym, choć chwiejnym, szusem do Chochołowskiej.
Generalnie – zjechałem, bez większych problemów. Ale nie zaliczam sobie, bo to nie był zjazd ładny. Spróbuję raz jeszcze bardziej wypoczęty, ta ściana zdecydowanie zasługuje na coś lepszego.
Kilka zdjęć: