Memoriał Malinowskego.

Memoriał ukończony. Mówcie mi skialpinista (amator). ;-)

Relacja wkrótce. Relacja poniżej.

Wyjeżdżając w Tatry na początku marca nie planowałem zostać w górach dłużej niż kilka dni, a już z całą pewnością nie planowałem startów w jakichkolwiek zawodach. Gdy gdzieś w połowie marca zjeżdżałem z Chocho na dzień przed Memoriałem Oppenheima, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby rozważyć start. No, ale kilka kolejnych tygodni na nartach, coraz trudniejsze zjazdy i coraz większa fascynacja samotnym przebywaniem w górach na nartach, zaowocowały nieustającym niedosytem skiturowych wrażen. I gdy podczas klubowego wyjazdu pod koniec marca, nasza instruktorka wspomniała o zbliżającycm się Memoriale Malinowskiego, jakieś ziarno zostało zasiane w głowie. W kolejnych tygodniach to ziarno wykiełkowało w cherlawą roślinę i ostatecznie zdecydowałem się wystartować.

Generalnie niespecjalnie kręci mnie współzawodnictwo, nie bardzo widzę w tym sens. Kiedy jeszcze regularnie biegałem, w zawodach biegowych startowałem przede wszystkim po to, żeby sprawdzić swoje możliwości w relatywnie stresujących warunkach i żeby mieć pewien benchmark, punkt odniesienia, do kolejnego startu. W końcu nic tak nie motywuje jak konkretny cel treningowy, na przykład właśnie poprawienie swojego czasu na danym dystansie. Relacje moich wyników do wyników innych biegaczy były bez znaczenia, a już ściganie się na samej trasie biegu zupełnie niezrozumiałe.

W przypadku Malinowskiego bardziej interesowała mnie formuła, organizacja, trasy i możliwość określenia swojej wydolności w stosunku do jakiejś średniej, niż rywalizacja.

Mimo lajtowego podejścia spałem dosyć kiepsko i kiedy o 0600 rano zwlekałem się z łóżka, żeby zdążyć na pierwszą kolejkę na Kasprowy, niewiele brakowało, żebym z całego przedsięwzięcia zrezygnował. Ale małe kroki czynią cuda i ostatecznie udało mi się wyjść z domu i wjechać na górę pierwszymi wagonikami.

Na górze totalne mleko i bardzo silny wiatr. Zakutany w kaptur zjeżdżam ze ścianki do Gąsienicowej, niżej robi się nieco przyjaźniej. Potem dolna stacja kolejki i w chwilę póżniej Murowaniec. Od uroczych dziewcząt w biurze zawodów dostaję numer startowy i toksyplazmatycznie zieloną koszulkę Dynafita. Jako że jestem radykalnym fanboyem Dynafita ostatnimi czasy, kolor mi nawet nie przeszkadza.

Zdecydowanie mogłem zostać w łóżku jeszcze ze trzy kwadranse, bo ok. 0830 jestem już wyposażony w numer i nie pozostaje mi nic innego jak siedzieć w jadalni i pić herbatę. Ostatecznie dochodzi 1000 i ruszam na start. Jestem jeszcze świadkiem rozpoczęcia wyścigu na trasie sportowej – początkowe kilkadziesiąt metrów sprintu z nartami na nogach robi wrażenie.

Kwadrans później ruszają amatorzy i okazuje się, że i ja będę podobnie sprintował na początkowym odcinku, jednak reakcje stadne są mocno atawistyczne.

Po ostrym starcie zaczyna się podejście na Suchą Przełęcz. Nie ukrywam, że męczę się strasznie i nie udaje mi się dogonić grupy, która oderwała się na samym początku. Fakt, że ostatnio nie biegam regularnie, teraz zbiera swoje mroczne żniwo – wydolnościowo nie jest najlepiej. Parę razy nawet chcę dać sobie spokój, wracają wspomnienia z pierwszych półmaratonów, ale ostatecznie docieram na górę, gdzie tracę ze trzy minuty na zdjęcie fok i przepięcie wiązań i nart. Potem łatwo w dół i kolejna przepinka przy dolnej stacji kolejki. Następne podejście, na Przeł. Karb, jest krótsze i łagodniejsze, co wcale nie znaczy, że idzie mi na nim o wiele łatwiej. Po drodze nawet wyprzedzam kilka osób, ale zyskany w ten sposób czas tras tracę na operacjach sprzętowych.

Zjazd z Karbu dosyć nieprzyjemny, mięśnie nie pracują już tak, jak powinny, przewracam się ze trzy razy, trafiając na zmrożone “kalafiory”, co kosztuje mnie kolejnych kilka miejsc. Do Murowańca docieram 24 na 39 osób.

Generalnie – ciekawe doświadczenie. O wiele ciekawsza była trasa sportowa, ale limit czasu na niej był ustawiony na tyle restrykcyjnie, że nie miałem szansy się załapać. Starty w takich zawodach raczej nie będą moim zasadniczym celem, ale okazjonalnie mogą motywować do popracowania nad formą. Chyba ciekawsze są kilkudniowe rajdy w rodzaju Bokami Západných Tatier.

Statystyki z wyścigu dostępne na Garmin Connect. Zegarek włączyłem jakieś dwie minuty po starcie, więc czas jest jest krótszy od zmierzonego przez sędziów (1:27:10).

Leave a Reply