Jako że drugi miesiąc indochińskiego beach (oraz bike) bummingu powoli dobiega końca, czas na kolejną wycieczkę. Powodem jest tu nie tylko niewyczerpana ciekawość świata, ale też konieczność wyrobienia nowej wizy.
Gdyby nie wiza, pewnie nie ruszyłbym się stąd przez kolejne kilka tygodni. Zaczynam wyraźnie zapuszczać korzenie – przez parę dni miałem nawet przybłąkanego kota. Te dni utwierdziły mnie w przekonaniu, że koty to zwierzęta dramatycznie głupie, nieużyteczne, hałaśliwe, roszczeniowe i pod każdym absolutnie względem ustępujące psom. A nawet rybom. Bohu spasit mają jakieś tam instynkty – mój niedoszły kot poszedł sobie, gdy przestałem dawać mu jeść, a zacząłem nań syczeć i gonić palmową miotłą.
Ale do rzeczy. W ramach łączenia przyjemnego z pożytecznym, po wizę wybieram się do Vientiane. Miasto niezwykle spokojne, zresztą Laos w ogóle jest jednym z najspokojniejszych miejsc na ziemi, jesli chodzi o usposobienie mieszkańców (zgodnie z powiedzeniem z czasów kolonialnych: the Vietnamese plant rice, the Cambodians watch it grow and the Laotians listen to it grow). Do tego niewielkie i pełne pięknych świątyń – mam nadzieję przywieźć trochę zdjęć oraz spędzić kilka uroczych wieczorów w knajpach nad Mekongiem.
Z kolei w konsulacie Tajlandii mam nadzieję dostać wizę na 60 dni z możliwością przedłużenia o kolejne 30, co dałoby mi opcję pozostania w TH do późnej jesieni. Opcję niezwykle kuszącą.
W weekend mieliśmy referendum konstytucyjne. Wojskowe rządy tajskie planują zmianę konstytucji tak, żeby wyższa izba parlamentu była mianowana, a nie wybierana, oraz żeby mogła mianować premiera. Plany te najwyraźniej mają spore szanse powodzenia, bo za zmianami było ponad 60% głosujących.