Nie pisałem nic ostatnio, jako że wpadłem w miejską rutynę bangkocką, a przy okazji po raz kolejny przeziębiłem się od lokalnej klimatyzacji.
Nie wiem kto wpadł na pomysł, żeby wagony BTSu i metra schładzać do temperatury kilkunastu stopni. Nie dość, że to mało ekonomiczne, to przy odczuwalnej temperaturze na zewnątrz w okolicach 40C, wejście do takiego wagonu to de facto szok termiczny. Nie wiem, może zacznę nosić ze sobą kompresowalną puchówkę, jak na awaryne sytuacje w górach, którą będę zakładał przed wejściem do komunikacji miejskiej.
W mieszkaniu praktycznie nie użwam AC, czasem tylko schładzam powietrze o kilka stopni, resztę pozostawiając wiatrakowi. Zdecydowanie da się żyć.
Anyway, prawie 1,5 miesiąca w BKK za mną, czas na wakacje. Wchodzę tu na poziom meta, robiąc sobie wakacje od wakacji, co jest bardzo postmodernistyczne. Jeszcze trochę i zacznę nazywać się postpodróżnikiem.
Ruszam na kilka dni do Malezji, konkretnie do Georgetown na wyspie Penang. Z Bangkoku będę jechał pociągiem, wyruszam jutro ok. 1500, by o 0800 następnego dnia być w Padang Besar, na granicy z Malezją. Tam przesiadka w lokalny “Komuter Train” do Butterworth, skąd promem na wyspę. Sama podróż przez Tajlandię to prawie 800 km.
Potem jeszcze 150 km w Malezji. Ostatni raz takie odległości pociągiem pokonywałem w roku… 1997, podczas interrailowych eskapad po Europie.
Georgetown zapowiada się niezwykle ciekawie, być może uda mi się oswoić aparat na trochę.
Powrót planowałem morzem, ale jako że sezon turystyczny zacznie się w listopadzie, większość promów jeszcze nie kursuje. Pewnie więc skończy się na locie przez Kuala Lumpur.