Bangkok – Pedang Basar – Butterworth – Georgetown.

Z prawdziwą radością stwierdziłem niedawno, że te kilka miesięcy indochińskiego chill outu odbudowało moją, do niedawna trudną do poskromienia, a później mocno oklapłą, ochotę na podróże. Coraz częściej łapię się na układaniu wielotygodniowych treków przez himalajskie dzicze, rozważam wyprawy kajakowe, narciarskie, a nawet zwykłe obijanie się z plecakiem po różnych azjatyckich krajach. Może więc nie wszystko stracone i awersja do podróży, jaką miałem przez ostatni rok, czy dwa, zaczyna cofać się pod atakiem świeżego wanderlustu. Perspektywa krótkiej podróży pociągiem przez duża część Indochin jedynie tę ochotę wzmaga.

W ramach ułatwiania sobie życia, na dworzec Hua Lamphong pojechałem Uberem, zamiast, kolejno, motocyklem, BTSEm i metrem. Wziąłem sporą poprawkę na bangkockie korki i na dworcu pojawiłem się 40 minut przed odjazdem, co dało mi czas na zdjęcia i rzadko spotykaną rozpustę, mianowicie czarną kawę i ciastko.

Pociąg będzie jechał ponad 15h, więc wykupiłem kuszetkę. Co ciekawe, wagon nie ma przedziałów, tylko pary siedzeń ustawione do siebie frontem, które wieczorem rozkładają się w przykrótką pryczę. Średni wzrost w TH to chyba coś ok. 150 cm, więc nie spodziewałem się zbyt komfortowego spania. Szczęśliwie siedzenie vis-a-via było puste, miałem więc masę komfortu w ciągu dnia.

Pociąg ruszył z 15-minutowym opóźnieniem i przez kolejną godzinę, czy dwie, wlókł się na zachód przez Bangkok i peryferia. Potem skręcił na południe i przez resztę podróży jechał wzdłuż Zatoki Tajskiej, gdzieś w środku nocy mijając moje rejony sprzed kilku miesięcy – Surat Thani, okolice Khanom i Nakhon Si Tammarat.

Nic się specjalnego nie działo, za to niewymuszony spokój jazdy pociągiem, z rytmicznym dźwiękiem kół i możliwością obserwowania tajskiej prowincji o zachodzie słońca, był atrakcją samą w sobie.

Z granicy malezyjskiej zostaję zawrócony, tajska celniczka wstawiła mi do paszportu stempel z wczorajszą datą, co było nie do przyjęcia przez celników w Malezji. Jednak po korekcie długopisem  zostaję wpuszczony tamże. Do pociągu do Butterworth mam ponad godzinę, więc zjadam wegetariański nasi goreng i kupuję lokalną kartę SIM. Świat wygląda inaczej z kilkugigowym pakietem danych.

Malezja na pierwszy rzut oka bardzo nowoczesna. Dworzec w Padang Besar jak w zachodniej Europie. Zza okna pociągu wszystko wygląda schludnie i czysto. Znać inny krąg kulturowy, lekka rozpierducha indochińska znika bez śladu. Kraj muzułmański, więc kobiety w większości w chustach. Pojawiają się też rzadko spotykane w Tajlandii czerwone wargi i wyżarte do pieńków zęby od żucia betelu.

Pociąg do Butterworth jedzie ok. 2 godzin. Czuję się trochę jak w pociągu Kolei Mazowieckich do Legionowa, twarze tylko nieco inne, jak i nazwy stacji. W Butterworth przesiadka na prom, szybki transfer na wyspę, skąd lokalnym autobusem prawie pod hotel.

Pierwsze wrażenia z Georgetown bardzo pozytywne. Miasto zachowało charakter kupieckiego miasta kolonialnego, choć z nowoczesnymi akcentami. Czyli nie skansen i nie tourist trap. Choć na obrzeżach starego miasta (chronionego przez UNESCO) rosną już kondominia i nowoczesne wieżowce, to ono samo utrzymuje swój charakter i atmosferę. Mieszanka ras i narodów – Chińczycy, Hindusi, Malajowie – atmosfera jakby bazaru, czuć niewymuszoną energię, bez takiego schizofrenicznego buzowania jak w Bangkoku.

Malajski dosyć prosty, bas to autobus, tren to pociąg, feri to prom, tiket to bilet, destinasi to cel podróży etc. Przed wejściem na feri czytam komunikat: […] cuti hujung […]. Aż się boję wejść na pokład. Potem okaże się, że cuti hujung to koniec wakacji. Bardzo adekwatne.