Miejsce, w którym się zatrzymałem, Jawi Peranakan Mansion, dawna posiadłość kupców z kasty Jawi Peranakan, muzułmanów pochodzenia hinduskiego, którzy kiedyś stanowili lokalne high society, ma tak leniwą atmosferę, że niespecjalnie chcę mi się stamtąd ruszać.
Po późnym śniadaniu zbieram się jednak, jadę do ambasady tajskiej przedłużyć wizę. Robię to trochę na zapas, bo w listopadzie chcę wracać do domu, ale mam jakieś niejasne przeczucie, że coś może mnie w TH zatrzymać jeszcze trochę. A może zamiast do domu polecę na miesiąc do Hong Kongu albo na Taiwan? Albo do Malezji właśnie? W sumie mentalnie dojrzałem już do w pełni nomadycznego życia, gdzie na całe moje dobra doczesne składają się laptop, aparat i torba z ubraniami (i może też torba z rowerem; rower nieco ogranicza mobilność przy przenosinach, za to już na miejscu dramatycznie ją zwiększa). Do szczęścia brakuje mi tylko zdalnej pracy, cały digitalny nomadyzm nabiera wtedy głębi i uzasadnienia.
Georgetown podoba mi się coraz bardziej. Poza starym miastem masa drzew, piękne stare domy z ogrodami, niektóre opuszczone i niszczejące, co tylko dodaje im uroku. Ogarniam lokalny system transportowy, autobusy, w których płacić można jedynie gotówką, z biletami do kupienia jedynie u kierowcy. Wszyscy tu mówią bardzo dobrą angielszczyzną, przyzwyczajony do tajskiego pidgin english (e.g. “he no here, he go hom”), muszę się przestawić na bardziej wyrafinowane odmiany angielszczyzny. Zresztą tajski pidgin to nic w porównaniu z językiem używanym na wyspach Południowego Pacyfiku, jak w przepięknych melanezyjskich hymnach, np. moim ulubionym “jisas yu holen hand blong me” (“jezu, ty trzymasz moją dłoń”, gdyby ktoś miał wątpliwości), który można usłyszeć m.in. w pierwszych minutach “Cienkiej czerwonej linii” Malicka.
Obawiałem się, że ciężko tu będzie o wege jedzenie, tymczasem w Georgetown żyje sporo napływowych Hindusów, którzy otwierają restauracje z subkontynentalną kuchnią, w której warzywa i tofu stanowią ważny, choć nie główny element. Co więcej, wzbogacony o lokalne elementy – goździki, gałkę muszkatołową, anyż gwiaździsty i inne przyprawy, których nie potrafię nazwać. Wczoraj wieczorem trafiłem też na malutką wegetariańską garkuchnię. Właścicielka, Kwan, namówiła mnie na zupę z mięsistych, ciemnofioletowych kwiatów. Dobra, tylko niepotrzebnie wrzuciła do niej kartofle i tonę rozgotowanego makaronu. Napoiła mnie też kompotem – nie ma pojęcia z czego zrobionym, ale idealnie oddającym smakową esencję lokalnych przypraw.
Na Muntri Street małe backpackerskie getto, prawie puste o tej porze roku. Masa tanich hosteli, kawiarnie, naleśnikarnie i tak dalej. Już dawno mi się przejadł ten klimat, wszędzie, od Nepalu po Malezję, wygląda to tak samo. Ale wpadam na małą herbatę.