Immi.

I tak, niepostrzeżenie, minął pierwszy miesiąc w Bangkoku. Jako że dzisiaj wygasło mi 30-dniowe zwolnienie z wizy, wybrałem się po extension do lokalnego biura imigracji, które mieści się spory kawałek za lotniskiem Don Muang. Czyli na końcu świata (coś jak 5 kilometrów za Wawrem w realiach warszawskich).

Miałem nawet zrobić małe photo story z dzisiejszej wyprawy, ale z zaplanowanych kilkunastu zdjęć zrobiłem trzy. Photo story więc innym razem.

Biuro imigracji mieści się w gigantycznym rządowym kompleksie, obok setek różnych urzędów i ministerstw. De facto jest to małe miasto z hotelami, knajpami, sklepami spożywczymi, własnym transportem etc.

Dojazd tam z centrum Bangkoku zajmuje jakieś 2h: najpierw domowy tuktuk, potem BTS do stacji Mo Chit, dalej mikrobus i wreszcie moto (albo kilometrowy spacer, aczkolwiek spacery w środku dnia to w BKK propozycja cokolwiek ekstremalna). Jeśli kto lubi urozmaicenia, to między BTS a mikrobus można jeszcze wrzucić metro. Można też pojechać taksówką, co jednak jest drogie i – przede wszystkim – mało charakterne.

Cała operacja odbyła się bezboleśnie. Dostałem kolejną pieczątkę w paszporcie. Pozostaje tylko zmienić to obrzydłe ptaszysko z okładki na bardziej cywilizowany symbol.

Leave a Reply