nowy rok w Himalajach.

Jako że lubię spędzać rozmaite święta w górach – z dala od ludzi i hałasu – postanowiłem wybrać się na krótki trek na przełomie 2017/2018. Odpocznę też nieco od klasztornej rutyny, która, choć fascynująca, po dwóch tygodniach zaczyna nieco męczyć swoją repetytywnością. Tak też jest jej idea, ale że nie to jest moja zasadnicza praktyka, tylko pewne doświadczenie poznawcze, mała przerwa z całą pewnością mi nie zaszkodzi.

Zdecydowałem się na Langtang – prosty trek, relatywnie niedaleko od Kathmandu (i tak trzeba spędzić 6-7h w autobusie), całość ok. 7 dni. Kilka dni spania na 4000 mnpm, kilka wycieczek powyżej 5000 mnpm. Jako że mamy zimę, widoczność jest znakomita (pomijając KTM, gdzie ze względu na kurz i smog, widoczność jest nędzna), co daje szansę na nieco dobrych zjdęć.

I tak, wczoraj i dziś spędziłem po pół dnia jeżdżac po KTM, żeby kupić bilet na autobus, bilet do parku narodowego, wyrobić sobie książeczkę TIMS etc. Skuter to wygodna maszyna, ale naprawdę cieszę się, że nie muszę nim pokonywać poważniejszych dystansów w tym mieście codziennie. Podejrzewam, że będę miał dziś w nocy senne koszmary z nepalskimi ciężarówkami w roli głównej. Jeszcze kilka dni temu zastanawiałem się, czy nie dojechać skuterem z Kathmandu do Syabru Besi, miejscowości, z której zaczyna się trek, ale skoro terenowe jeepy pokonują ten dystans w 6h, a autobusy, w zależności od klasy, w 6-9h, obawiam się, że mój Aviator mógłby nie poradzić sobie z tym wyzwaniem. No i ja pst factum nie byłbym tym samym człowiekiem, najpewniej zamiast w góry, musiałbym udać się na terapię PTSD.

Wyruszam w sobotę, o ile znowu się nie rozchoruję. Mój organizm niezbyt dobrze znosi tutejsze powietrze i ciągłe marznięcie.

Leave a Reply