Category Archives: Nepal 2011 – Ama Dablam

Nepal 2011 – Wejście na Ama Dablam.

05.XI.2011 – Pangboche – ADBC.

Dzisiaj wielki dzień, oficjalnie zaczynam część wspinaczkowa tegorocznego wyjazdu. Niezbyt delikatnie poganiam Sherpów z lodge’a, żeby przypadkiem nie spóźnili się z jedzeniem. Ostatecznie za kwadrans ósma jestem gotowy do drogi. Dżebe pojawia się niecałe dwie godziny później, ale jestem na tyle podekscytowany, że nawet niespecjalnie mam mu za złe spóźnienie. Gość chce nieść co cięższe rzeczy z mojego plecaka, nie zgadzam się.

Ruszamy w górę – tempo bardzo spokojne, co kilka minut krótki postój. Początkowo idziemy w miarę równo, ale im wyżej, tym większych skrzydeł do staje Sherpa, a mnie coraz bardziej ciągnie do ziemi 20 kg plecaka. Końcówka jest naprawdę ciężka – robimy ok. 700m przewyższenia, a zaczęliśmy z 4000 mnpm. Jak na jeden dzień to całkiem sporo. W nieco ponad 2h jesteśmy na miejscu – nasz BC stoi po drugiej stronie niewielkiej grani od głównego. Główny BC to prawdziwy moloch – kilka wypraw, kilkadziesiąt namiotów, w każdym po 1-2 osoby. Nie jest tak tłoczno jak w EBC, ale z całą pewnością nie czuję się jak pionier himalaizmu.

Nasz BC to kuchnia, mesa, namiot toaletowy (za kilka dni przybędzie kolejny oraz namiot prysznicowy) i 11 kilkanaście namiotów dla uczestników wyprawy i Sherpów. Na razie nie ma miejscu nikogo poza załogą kuchenną, która w kilka minut przygotowuje mi niezły obiad. Poza tym w mesie bez ograniczeń wszelkich płynów – herbaty, kawy i różnych rozpuszczalnych specyfików. Po realiach Khumbu, gdzie kubek rozwodnionej herbaty kosztuje 50 rupii, prawdziwy luksus. Kiedy już nie jestem w stanie wypić nic więcej (wiadomo, że hydracja na wysokościach jest kluczowa!) idę na kilka godzin spać. Dżebe pare razy zagląda do namiotu, sprawdzając, czy aby nie dostałem już obrzęku mózgu, względnie odmy płuc.

Po kilku godzinach budzą mnie głosy – to ta niewielka część wyprawy, która zdołała poradzić sobie z problemami w Lukli, wraca do BC z aklimatyzacji w obozie wysuniętym. Leniwie zbieram się i idę przywitać – mamy parę z Macedonii, Irlandczyka i Anglika. Dosyć szybko łapiemy niezły kontakt i po kilku godzinach jesteśmy w miarę zintegrowani. Praktycznie cały czas spędzany w BC to czas na regeneracje, więc większość czasu siedzi się w mesie, jedząc i pijąc możliwie dużo.

Jako że nie ma nic innego do roboty, sporo rozmawiamy. Głównie o doświadczeniach wspinaczkowych i podróżach, nieco o stosunkach międzynarodowych i, rzecz jasna, o realiach życia w Base Campie. Ok. 2100 mesa pustoszeje, bo towarzystwo jutro rusza aklimatyzować się w bazie wysuniętej. Ja, w zależności od samopoczucia, będę odpoczywał, albo przejdę się z nimi do ok. 5000 m.

Nieco obawiam się nocy, ale niepotrzebnie. Śpię naprawdę dobrze, spiwór sprawdza się doskonale – mogę komfortowo spać nago z zasunięą jedynie siatką do przedsionka namiotu. W środku nocy zmienia się ciśnienie, albo lekko się odwadniam, bo zaczynają budzić mnie bezdechy, stymptom określany jako Cheyne-Stokes respiration. Próbuję się przestawić na szybszy oddech, ale moje wysiłki kończą się sromotną porażką. Poddaję się więc, łykam Diamox i do rana śpię jak niemowlę. Diamox działa moczopędnie, więc dwa razy muszę wychodzić z namiotu na mróz. Doceniam w ten sposób patent jakim jest butelka do sikania (pee bottle). Moja niestety, wraz z całym sprzęem wysokogóskim wciąż jest w tranzycie. Lukla dziś rano była jeszcze pod chmurami, mam nadzieję, że sytuacja poprawi się jutro.

06.XI.2011 – ADBC

Pierwszy dzień w Base Campie. Ok. 0830 nasz kucharz wali w chochlą w rondel – to sygnał do rozpoczęcia śniadania. Które zresztą mija spokojnie, wszyscy są skoncentrowani na czekającej ich wycieczce aklimatyzacyjnej do wysuniętego BC (ABC, Advanced Base Camp, yak camp). Niby nie jest to wysoko, bo zaledwie 5300, ale problemy z wysokością potrafią się ujawnić zaskakująco wcześnie. Jako że do ABC jest jakies 2.5-3h drogi, towarzystwo wyruszy dopiero po obiedzie. Przedpołudnie spędzamy więc na leniwych rozmowach i piciu przerażających ilości herbaty. Z leniwego limbo wybija nas porter z Pangoche, który niestety nie przynosi mojej torby.

Po lekkim lunchu towarzystwo rusza w górę, a ja czuję się na tyle dobrze, żeby kawałek z nimi przejść. Mam prawie, że pusty plecak, więc szybko docieram w okolice 5000 mnpm. Ścieżka się później wypłaszcza, a dalej schodzi do niewielkiej dolinki. Potem wspina się na niewielką grań, potem znowu opada w dół, żeby wreszcie wspiąć się na grań prowadzącą do ABC. Najwyraźniej 5000 to granica mojej aklimatyzacji, bo zaczynam czuć lekki ból głowy i ogólne rozbicie. Postanawiam nie forsować się za bardzo i zawracam z ostaniej grani.

W drodze powrotnej mijam Ronana, który wyruszył nieco później i przynosi dobrą nowinę – mój żółty duffel bag dotarl do obozu. Pędzę na dół i już po kilku minutach w obozie zanurzam się w puchówkę Małachowskiego, jak w wielki kokon. Ta kurtka to była spora inwestycja, ale mogę z czystym sercem napisać, że bez niej nie wszedłbym na góre. O komforcie w obozach nocą nawet nie wspominam. Po półgodzinie grzania się zaczynam być głodny – ustalam więc z Sherpami menu na kolację (jako jedyny w obozie mogę pozwolić sobie na spore kaprysy) i biorę się za uzupełnianie notatek.

Pusty BC przytulny, cichy i nieco mroczny, ale nie depresyjny, czy przytłaczający. Sherpowie w kuchni śpiewają i gwiżdzą, co chwila wpadają też zamienić kilka słów, przynieść gorącą wodę, albo jakąś przekąskę. Czuję się pozytywnie rozpieszczony. Po kolacji wchodzę na grań nad obozem, potwierdzić z Timem telefonicznie swoje plany na najbliższe dni. Proponuje mi nieco inny profil aklimatyzacji, który ma więcej sensu, niż mój pierwotny, zgadzam się więc posłusznie.

07-09.XI.2011 aklimatyzacja w ABC.

Po wieczornej rozmowie z Timem plan na najbliższe dni jest ustalony. Czekają mnie dwie noce w obozie wysuniętym (ABC), a w dniu wypadającym pomiędzy tymi nocami, wycieczka do obozu pierwszego (C1), o ile będę się czuł wystarczająco dobrze.

Struktura obozów pod (i na) Ama Dablam wygląda następująco: obóz główny (Base Camp), położony jest – w zależności od przyzwyczajeń osoby organizującej wyprawę – na wysokości 4500 m, albo nieco wyżej, na 4700 m. Nasz położony był wyżej, schowany za granią od zwyczajowego i nieco przeludnionego obozu głównego. 600 metrów wyżej znajduje się obóz wysunięty (Advanced Base Camp – ABC, High Camp, albo Yak Camp, ta ostatnia nazwa zapewne stąd, że mozna dotrzeć doń jakiem).
Na wysokości 5800m znajduje się pierwszy obóz wysokogorski (Camp 1, C1) – garść namiotów przylepiona do wciąż jeszcze szerokiej kamienistej grani. Powyżej C1 zaczynają się poręczówki i należy już używac sprzętu wspinaczkowego, co de facto oznacza uprząż, jumar (albo dwa) i przyrząd zjazdowy.
Kolejny obóz (Camp 2, C2), znajduje się w okolicach 6000 metrów. Z C1 dociera się tam długą, skalną granią z niewielkimi połaciami śniegu. Realnie nie ma potrzeby zakładania raków, czy używania czekana przed obozem drugim. Zakładanie skorup też tylko utrudnia zadanie, wiec do C2 najlepiej dotrzeć w butach trekkingowych albo podejściowych. Trudności między C1 a C2 są nikłe, maksymalnie II/III, z jednym trudniejszym miejscem, tzw. Żółtą Wieżą o trudnościach IV/V.
Ok. 250 metrów powyżej C2 znajduje się ostatni, trzeci obóz (Camp 3, C3), położony w okolicach 6200m. Dotarcie do niego wymaga przejścia przez spory, lodowo-skalny kuluar (Szary Kuluar) i sporą, śnieżną grań, zwaną Mushroom Ridge, ze względu na swój charakterystyczny kształt. Obóz aktualnie położony jest samym końcu Mushroom Ridge. Wcześniej zajmował płaśń ok. 50m wyżej, ale miejsce to jest mniej popularne od 2005 roku, kiedy to lawina zmiotła stąd kilka namiotów. Teren między C2 a C3 jest typowo alpejski, wymaga skorup, rakow i czekana.
Droga pomiedzy C1 a szczytem jest oporęczowana, a właściwie przeporęczowana. Ilość lin, jakie znajdują się po drodze może przyprawić o zawrót głowy. Starych lin nikt nie usuwa, więc z każdym rokiem przybywają kolejne, dowiązywane do pogiętych, czeęto luźno wiszących, szabli śnieżnych.
Zjady wymagajż odpowiedniej głowologii – wybieramy najładniejszą linę, szarpiemy nieco, po czym z pełnym nadziei “Buddha Bless” ruszamy w dół, zdecydowanie starając się nie myśleć o tym, co robimy. Zdarzało mi się zjeżdżać na linach przypominających stare sznurki do prania – najwyraźniej dobra karma wciąż procentuje.

Wracając do meritum: czasu jest sporo, bo BC mamy opuscić najpóźniej 22.XI. Pozwala to na dosyć łagodny profil aklimatyzacji, który wygląda następująco:

– dwie noce w obozie wysuniętym z wycieczką do obozu pierwszego pomiędzy,
– powrót do BC i dzień odpoczynku,
– dwie noce w obozie 1 z wycieczką do obozu drugiego pomiędzy,
– powrót do BC i dzień/dwa odpoczynku,
– noc w obozie 1, następnie noc w obozie 2 i noc w obozie 3,
– atak szczytowy i powrót na noc do obozu 3,
– zejście do BC albo któregoś z obozów pośrednich, w zależności od
samopoczucia.

Bez pośpiechu, co pozwala radykalnie zminimalizowac problemy z aklimatyzacją. Mimo tak lagodnego podejscia, 5 osobom (dokładnie 1/3 składu wyprawy) nie udaje się zaaklimatyzować już w obozie pierwszym i rezygnują z dalszej działalności. Trudno jest mi w to uwierzyć, bo pomijając nocne bezdechy (które skutecznie leczę Diamoxem) i okazjonalne lekkie bóle głowy, nie mam najmniejszych problemów z wysokością. Ale reguła jest taka, że nie ma reguły. Aklimatyzacja za każdym razem odbywa się od zera. Zgodnie z jedną z najpowszechniejszych teorii, nie mozna bazować na doświadczeniach z poprzednich lat – organizm po dłuższej (powyżej 6 tygodni) przerwie od przebywania na znacznej wysokości musi aklimatyzować się od zera. Słyszałem co prawda opinię (i to of lekarza), ze “organizm się uczy” i każdy kolejny raz jest łatwiejszy, ale badania i opinie doświadczonych himalaistów tego nie potwierdzają. Moja własna opinia zresztą również nie.

Prawdą jest jednak to, że przebywając na wysokości nabieramy doświadczenia w rozpoznawaniu wczesnych symptomów choroby wysokościowej, uczymy się słuchać swojego organizmu i w odpowiedni sposób go obsługiwać. To pozwala o wiele skuteczniej, a czesto i szybciej zdobywać wysokość bez narażania się na negatywne skutki obniżonego ciśnienia powietrza.

Zaopatrzony w rozmaite farmaceutyki i wyczulony na najlżejsze wahania samopoczucia docieram do ABC. Ze względu na problemy z lotami z Lukli, jestem w obozie sam – z naszej grupy cześć ma ten etap za sobą, a
pozostała część dopiero ma go zacząć. Namioty innych grup też wygladają na wymarłe. Przeżycia są niesamowite, samotne noce w namiocie w sercu Himalajów idealnie trafiają w moją inrowertyczną naturę. Do tego jest pełnia, więc okoliczne szczyty, zlane bladym światłem księżyca, dają niesamowite wrażenia estetyczne. Leżę do późna w otwartym namiocie, szczelnie owinięty śpiworem (kolejny raz – szacun dla firmy Yeti, śpiwor wart każdej złotówki), słucham psychodelicznej koncertówki Hawkwinda i sycę oczy widokiem, duszę atmosferą.
Noc mija bez przeszkód, o ile pamiętam nawet nie potrzebowałem Diamoxu. Spię długo i ruszam na wycieczkę do C1. Idę z lekkim plecakiem, więc na miejscu jestem nieco po godzinie. Droga prosta, końcowka po połogich płytach, ubezpieczonych poręczówką. Trudności nikłe, więc w odróżnieniu od większości osób idących w górę, ruszam na żwyca. Dobra decyzja – żadnych niespodzianek po drodze, w niecałe 10 minut płyty mam za sobą.
Pierwsze wrażenie z C1 pozytywne, nieco brudno, ale do przyjęcia. Niestety nie każda grupa zabiera ze soba swoje śmiecie, nie ma też przepisów regulujących – jak na przykład na Alasce – sprawy toaletowe. Zresztą, biorąc pod uwagę daleko posunięta niefrasobliwość lokalsów, trudno byłoby takie przepisy egzekwować.

Powrót do ABC bez problemów, kolejna udana noc i leniwy powrot do BC następnego dnia rano. W ten sposób pierwszy etap aklimatyzacji mam za sobą.

10.XI.2011 – odpoczynek w BC.

Poczatkowo planuję wrócić do BC możliwie wcześnie, tak żeby zdarzyć na śniadanie. Mamy wyjątkowo zdolnego kucharza – Bima – który potrafi z puszkowych produktów wygenerować niezwykle smaczne posiłki. Zresztą, dba i to, żeby trafiało się nam coś poza puszkowym jedzeniem – zdarzają się świeże warzywa, bawole mięso i ser naka (samicy jaka). Bim jest zresztą himalajską sławą – odwiedzające nas osoby znają go z innych wypraw, wielokrotnie gotował pod Everestem i wyrobił sobie niezwykle pozytywną opinię wśród stałych bywalców Khumbu. W tym kontekście opowieści o kucharzach, którzy potrafią przyrządzić trzy dnia i serwują je tygodniami, w dodatku w tej samej kolejności, wydają się całkowitą abstrakcją.

Jednak nawet wizja bimowego śniadania nie jest mnie w stanie wyciągnąć ze śpiwora przed 0800, kiedy to nad ABC zaczyna świecić słońce. Robię odważną próbę opuszczenia kokona o 0630, jednak kończy się ona natychmiastową i bolesną porażką. Wracam więc w puchy i czekam aż słońce wychynie zza grani i rozgrzeje namiot, potem szybkie pakowanie i ruszam w dół.

Na miejscu jestem nieco po 1000, obóz tętni życiem. Większość naszej grupy przez kilka dni czekała w Kathmandu na poprawę warunków w Lukli. Mnie ominęły transportowe koszmary, bo do Lukli dotarłem piechotą, z Shivalaya. Wreszcie mam okazję poznać Tima, kierownika naszej wyprawy. Bardzo energiczny Anglik ok. 40-tki, profesjonalny i zdecydowany, ale przy tym dowcipny i zrelaksowany. Łatwo się z nim porozumieć, a przy tym ma się wyraźne wrażenie, że gość dobrze wie co robi (tak zresztą być powinno, Tim zorganizował już kilka wypraw na Ama Dablam i co najmniej jedną na Everest, prowadził ekspedycje na Grenlandię, regularnie szkoli też wspinaczy w Szkocji).

W jakąś godzinę moim przybyciu mamy spotkanie organizacyjne. Dostajemy radia i zostajemy przeszkoleni w ich użytkowaniu – od tej pory codziennie o 0800 i 1700 będziemy zdawać raporty z postępów. Dalej krótka pogadanka o chorobie wysokościowej i aklimatyzacji, trochę na temat zaopatrzenia i lekarstw. Jako jedyny otwarcie przyznaję, że używam i zamierzam używać Diamoxu – reszta grupy nabiera wody w usta, choć lekarstwo jest w powszechnym użyciu. Może nieco obawiają się reakcji Tima, bo trafiają się osoby, które mają do tego leku podejście bardzo konserwatywne. Tim na szczęście do nich nie należy, dwójka lekarzy obecnych w grupie też nie zgłasza żadnych zastrzeżeń.

Zaopatrzenie rozwiązane jest w sposób bardzo bezproblemowy – mamy duży namiot magazynowy, gdzie stoją beczki i pudełka z gotowymi posiłkami (większość wystarczy zalać gorącą wodą, albo przez kilka minut potrzymać we wrzącej wodzie), herbatnikami, batonami i tak dalej. Dostajemy też specjalne arkusze, na których wyliczone jest ile i czego powinniśmy zjadać dziennie. Ja co prawda już wcześniej opracowałem swoją własną tabelę, co nie zmienia faktu, że przed wyjściem w góry, każdy samodzielnie uzupełnia swoje zapasy i niesie je ze sobą.

Popołudniem krótkie szkolenie dla osób, które wcześniej nie używały poręczówek ani jumarów. Z 4m kawałku 9mm dynamika robimy lonże, następnie testujemy sprzęt na przygotowanych fragmentach poręczówki. Nie dowiaduję się niczego nowego, ale lokalne patenty na wiązanie lonży całkiem interesujące. Tworzę własną konfiguracje, na przykład zupełnie nie odpowiada mi proponowany sposób wpinania przyrządu zjazdowego w ucho wiązane na jednym z ramion lonży, wpinam go więc tradycyjnie w łącznik uprzęży. Po paru dniach okaże się też, ze będę używał tylko jednego jumara, nie ma nigdzie po drodze (może poza Żółtą Wieżą) odcinków, gdzie konieczne byłyby dwa.

Po szkoleniu pranie, nieco obijania się oraz obowiązkowe pochłanianie wielkich ilości herbaty i rozmaitych rozpuszczalnych napojów. Zgodnie z zaleceniami, na wysokości należy wypijać do 6l płynów dziennie. Zalecenia są mało realistyczne, ale na pewno pić należy bardzo duzo. Jedna z himalajskich reguł mówi, ze picie ważniejsze jest tu od jedzenia, a jedzenie od spania.

11-12.XI – aklimatyzacja w C1.

Kolejnym krokiem aklimatyzacyjnym jest spędzenie dwóch nocy w C1, z wycieczką do C2 w dniu wypadającym pomiędzy tymi nocami. C1 to 5800m, a więc wysokość wymagająca nieco większej ostrożności. Po bezproblemowych nocach w ABC czuję się dosyć pewnie, co nie zmienia faktu, że dalej jestem bardzo wyczulony na wszelkie wahania sampoczucia.

Uzupełniam zapasy i ruszam w górę ok. 1100. Droga do ABC zajmuje ok. 2.5h, C1 to kolejne 1.5-2h w górę. Droga bez specjalnych atrakcji, pogoda absolutnie idealna, więc docieram na miejsce w dobrym czasie, choć z lekkim bólem glowy. W C1 okazuje się, że znowu mam namiot dla siebie – nasz dyżurny Sherpa, Dorje, śpi w innej części obozu, ze swoimi lokalnymi znajomymi. Kiedy lokuję się w namiocie, zaczepia mnie jakiś Włoch, który koniecznie chce mi coś pokazać. Niechętnie wypełzam z namiotu. Okazuje się, że na grani dokładnie ponad moim namiotem leży spory głaz, który niepokojąco kiwa się przy mocniejszym poruszeniu. Godzine później zagląda do mnie Dorje, więc pokazuje mu kamień. Sherpa buja nim troche, po czym śmieje się i stwierdza “istrong”, sherpańskim sposobem dodając “i” do angielskich słóww, które zaczynają się od “s”. Skoro istrong, to nie mam się czego obawiać, kontynuuję więc piknik pod wiszącą skałą.

Noc mija bez problemow. Wieczorem łykam pyralginę na ból glowy plus diamox na lepszy sen i rano budzę się swieży i pełen mocy. Wypijam z litr herbaty, zjadam pare krakersow z serem, po czym dołączam do reszty teamu obecnej w C1 – wspólnie z Dorje robimy dzisiaj wszyscy aklimatyzacyjną wycieczkę do C2. Forma dopisuje, mięśnie pracują idealnie, choć oddechowo nie jest idealnie. Gonię za Sherpa, w wiekszość poręczówek wpinam się jedynie karabinkiem, pewnym utrudnieniem jest reszta grupy, na która trzeba co jakiś czas poczekać. Do C2 docieram swieży, podczas gdy reszta teamu jest mocno wymęczona. Oby tak dalej.

Camp 2 to wyjątkowo odrażające miejsce, mimo pięknej lokalizacji. Wszędzie walają się smiecie, nie ma wyznaczonego miejsca do zalatwiania potrzeb fizjologicznych, więc cały obóz jest koszmarnie zasrany i zasikany. Sherpa mówi, że sporo osób tu choruje – trudno się dziwić, brzydzę się dotknąć poręczówki przez gruba rękawicę, poważnie też obawiam się o źródło śniegu do topienia. Przy słonecznej pogodzie obóz śmierdzi jak publiczny szalet na Dworcu Centralnym. Na całe szczęście planuję spędzic tu tylko jedną noc w drodze na szczyt. Reszta teamu jest równie zniesmaczona, Ronan stwierdza, że jest to “fucking disgrace” i faktycznie, trudno się nie zgodzić. Stan tego miejsca świadczy równie źle o wspinaczach, jak i agencjach organizujących wspinaczkę na Ama Dablan i ich Sirdarach.

Powrót szybki, większość zjazdów robię w kluczu i docieram do C1 dobre trzy kwadranse przed resztą, w bardzo dobrej formie. Mam cicha nadzieję, że ta forma utrzyma mi się do końca wyprawy. Nie spodziewałem się, że na 6000 będzie aż tak dobrze. Reszta dnia mija mi na topieniu śniegu, gotowaniu herbaty i jedzenia oraz lekturze.

13-14.XI.2011 – Odpoczynek w BC.

Po raz kolejny budzę się świeży i energiczny, więc po małym śniadaniu ruszam w dół. Resztą teamu się jeszcze zbiera, wczorajsza wycieczka była dla niektórych sporym obciążeniem.

Po 2.5h jestem w obozie, mam trochę czasu na rozpakowanie się i uzupełnienie płynów przed obiadem. Sam obiad mnie zaskakuje – jestem przerażająco, koszmarnie głodny. Zjadam swoja porcję, potem jeszcze jedną. Wciąż głodny ruszam do namiotu kuchennego po więcej, gdzie Bim daje mi sporą porcję dal bhaat przygotowanego dla obsługi. To na mnie nieco uspokaja, ale do wieczora i tak muszę co chwila pogryzać jakieś herbatniki i batony. Ani chybi zwiększone zapotrzebowanie na kalorie daje o sobie znać na wysokości.

Następnego dnia zaczynają się nerwy – w końcu 15.XI zaczynamy atak szczytowy. Atak co prawda rozłożony na kilka dni, żeby możliwie dobrze znosić wysokość, co nie zmienia faktu, że okienko, podczas którego będę mógł wejść na szczyt będzie dosyć wąskie. Do tego tym razem muszę wziąć ze sobą jedzenia na kilka dni i cały sprzęt do wspinania, co mocno obciąży mi plecak. Wreszcie tym razem nie będę mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek szarżowanie, żeby możliwie dużo energii zachować na ostatni dzień ataku. Z tym ostatnim punktem będę miał najwięcej problemów, jestem przyzwyczajony do dosyć szybkiego chodzenia w górach, co pod dużym obciążeniem na wysokości prowadzić może wyłącznie do przedwczesnego wyczerpania.

W wieczór przed wyruszeniem w górę wcześniej zamykam się w namiocie. Towarzystwo do późna siedzi w mesie, gra w karty i rozmawia, ale nie mam najmniejszej ochoty na towarzyską integrację. Czytam do późna (co tu oznacza okolice 2200), po czym śpię dobre 10h.

15-18.XI.2011 – wejście na Ama Dablam.

Atak na szczyt rozłożony jest na 4 dni, plus jeden dzień na powrót z C3… Z jednej strony pozwala to na naprawdę dobrą aklimatyzację, jako że spędza się po jednej nocy w każdym z obozów wysokogórskich. Z drugiej – to jest 5 dni, na które trzeba zabrać ze sobą zapasy, pięć dni w okolicach lub powyżej 6k, gdzie organizm regeneruje się bardzo powoli, o ile w ogóle.

Do C1 wyruszam ok. 1100. Plecak obciążony skorupami, szpejem i jedzeniem waży koszmarnie dużo! Nawet nie muszę się starać iść specjalnie wolno – inaczej się przy takim obciążeniu nie da. Wybieram dłuższą drogę do ABC – w przeciwieństwie do alternatywy, która przechodzi przez trzy granie (i schodzi do dwóch dolinek) ta praktycznie cały czas prowadzi pod górę. Do ABC docieram zmęczony i robię prawię godzinną przerwę, pijąc możliwie dużo i zjadając niewielki obiad. Niedługo potem ruszam do C1 – droga jest nieco bardziej urozmaicona i krótsza, więc na miejscu jestem stosunkowo szybko. Pod płytami prowadzącymi do obozu zostawiam kijki, zakładam tez uprząż i wpinam jumar w liny na płytach, po których jeszcze kilka dni temu wbiegałem bez asekuracji. Jakoś dziwnie zwiększyła mi się awersja do ryzyka. Do C1 docieram bardzo mocno zmęczony.

Najwyraźniej nie ja jeden: na miejscu pytam resztę, czy pojawiły się jakieś nowe namioty. Na to jeden z Anglików, Steve, odpowiada “wiesz, w Anglii mamy takie zasady, ze witamy się zanim zadamy pytanie”. Jestem nieco zaskoczony tą lekcją dobrych manier, jako że Steve to prostaczek z przedmieść, którego ulubioną rozrywką jest puszczanie bąków przy stole. Odgryzam się więc szybko “to zaskakujące, że tak prosta osoba jak Ty próbuje uczyć innych manier”. Atmosfera się zagęszcza, ale do poważniejszych spięć nie dochodzi. Wychodzi też na to, że po raz kolejny mam namiot dla siebie, bo Sherpowie śpią osobno. Spędzam więc resztę dnia na topieniu śniegu na herbatę i gotowaniu możliwie wyrafinowanych posiłków.

Nastęnego dnia poranna komunikacja z bazą nie nastraja pozytywnie – jeden z członków naszej 5-osobowej grupy rozchorował się na żołądek, wymiotuje i nie może iść dalej. Towarzystwo planuje przeczekać jeden dzień w C1, a kolejnego dnia ruszyć prosto do C3. Po chwili zastanowienia decyduję się odłączyć od reszty i samotnie kontynuować do C2. Odcinek C1-C2 w skorupach i plecakiem o wiele cięższy. Na poręczówki na Żółtej Wieży zakładam nawet dwa jumary, dzięki czemu udaję mi się pokonać ten odcinek w miarę bezboleśnie. W C2 zamykam się w namiocie i staram oszczędzać siły. Noc mija spokojnie i rano mam nawet całkiem sporo energii.

Rano bez żalu opuszczam śmierdzący w porannym słońcu obóz 2 i samotnie ruszam do góry. Decyduję się na konfigurację z jednym jumarem i czekanem. Szary kuluar pokonuję bez większych problemów, zmęczenie zaczynam odczuwać dopiero pod Mushroom Ridge. Co C3 docieram lekko wycieńczony i odwodniony.

Obóz 3 jest podzielony na dwie części, jedna ok. 50m wyżej od drugiej. Część niższa, na końcu Mushroom Ridge, określana jest jako obóz 2.9. Część wyższa, na sporej płaśni nad granią to właściwy obóz 3.0. Od czasu, kiedy w 2005r lawina zmiotła stamtąd kilka namiotów, C3.0 świeci pustkami. W tym roku stoi tam jedynie namiot naszych Sherpów. W 2.9 lekki chaos, nie wiadomo, które namioty są nasze, nie mogę też znaleźć maszynek ani kartuszy. Po długich radiowych konwersacjach z BC i konsultacjach z Sirdarem kartusze znajdują się w tylnym przedsionku namiotu jednego z namiotów. Niestety brak maszynki. Wściekły i zmęczony przyjmuję zaproszenie innego zespołu i wypijam kilka kubków ciepłej wody u nich. Potem otwieram jedyny niezamieszkały namiot na grani i wyciągam stamtąd jakieś maszynki – jedna nie działa, drugą udaję mi się uruchomić. Dopiero po 1,5h od przybycia na miejsce gotuję pierwszą wodę. Od tej pory sprawy idą lepiej, ale straciłem masę energii i motywacji na całe zamieszanie. Szczęśliwie okazuje się, że namiot, który obrabowałem również należy do nas – Sherpowie kwitują moje późniejsze tłumaczenia krótkim “no problem” i sprawa jest zamknięta.

Godzinę później dołącza reszta zespołu. Dzielę namiot z Ronanem – spokojnym Irlandczykiem, doświadczonym wspinaczem i przewodnikiem górskim. Dobrze się dogadujemy, więc jestem zadowolony z takiego obrotu spraw. Sielanka nie trwa długo – ok. 1700 ze szczytu schodzi John, współpracownik Tima, który planował wejście na Ama Dablam z BC i powrót tamże w ciągu 24h. Nie zmieścił się w czasie i teraz ma w perspektywie powrót do C2 po nocy. Widać, że jest bardzo zmęczony, do tego nie ma ze sobą ciepłych ubrań – wysyłanie go w dalszą drogę w takiej sytuacji nie wchodzi w grę. Chcąc nie chcąc proponujemy nocleg w naszym namiocie. Prawdę mówiąc nie mamy innego wyjścia, ale wizja spędzenia ostatniej nocy przed wejściem na szczyt w przeładowanej dwójce nie specjalnie nas cieszy. To powinna być noc możliwie spokojna, maksymalnie regenerująca. Ostatecznie nie jest tak źle i udaję mi się przespać dobrych kilka godzin.

Ok. 0700 jesteśmy na nogach i zaczynamy topić śnieg. Pół godziny później do namiotu zagląda nasz wysokościowy Sherpa – Dorje. Znów lekkie nieporozumienie, Sherpowie chcą wyruszać już, podczas gdy Tim w bazie sugeruje 0830 jako optymalną porę, ze względu na fakt, że od ok. 1000 na południowej ścianie Ama pojawia się słońce. Sherpowie argumentują, że im wcześniej, tym lepiej, bo w razie jakichkolwiek problemów w ścianie, pozostanie sporo czasu na działania ratunkowe. Tim argumentuje, że marznięcie przez 2h dłużej może poważnie ograniczyć szanse wejścia na szczyt. Racja jest po obu stronach. Ostatecznie ruszamy ok. 0830, zgodnie z sugestią Tima.
Właściwie to ruszam sam. Trójka z drugiego namiotu nie jest jeszcze gotowa. Z kolei Ronan waha się wejść w śnieżno-lodową ściankę, bo poręczówka przymarzła w połowie jej wysokości i nie ma się jak wpiąć. Po minucie szarpania daję spokój i idę na żywca. Po paru metrach prostego wspinania wspinam się w poręcz, ale nawet z góry nie udaję mi się jej wyrwać. Idę więc dalej – trudności nie są na tyle duże, żeby reszta nie była ich w stanie pokonać bez poręczówki. Po chwili jestem w 3.0, gdzie czekają mocno zniecierpliwieni Sherpowie. Siadam z nimi i czekamy na resztę. Czas dłuży się niemiłosiernie, w końcu proszę Dorje, żeby dał mi Lakpę, naszego drugiego Sherpę, i puścił w górę. Ten waha się trochę, ale ostatecznie ruszam na szczyt tylko z Lakpą, jest ok. 1000.

Pierwsze 2-3h idą bardzo sprawnie, pokonujemy kuluarki i śnieżne korytarze z wyrąbanymi stopniami. Coraz wyraźniej zaczyna być widać zamarznięte ciało Rosjanina, który zginął tu kilka dni temu.

Sprawa ciała to osoba historia. Pierwszy raz usłyszałem o nim podczas jednej z komunikacji radiowych, bodajże od Johna, który niefrasobliwie określił swoją lokalizację: “I am next to the dead body, about 100m from the summit”. Co za dead body, zacząłem pytać? Okazało się, że to zwłoki Rosjanina, które kilka dni temu stracił przytomność zjeżdzając ze szczytu (podejrzenie zaawansowanej choroby wysokościowej – HACE albo HAPE) i spadł kilkadziesiąt metrów łamiąc jedną z nóg, a następnie zamarzł. Ani Sherpowie, ani agencja organizująca jego wyjazd nie kwapili się ze usunięciem ciała. Trudno tu dojść, czy była to kwestia braku ubezpieczenia, czy po prostu przejaw typowej trzecioświatowej rozpierduchy, gdzie nikt nie chce wziąć odpowiedzialności i wszyscy umywają ręce. Tak czy inaczej, połamany Rosjanin wisiał zaplątany w poręczówki przez dobry tydzień, może dłużej. Pozostaje mieć nadzieję, ze po upadku nie odzyskał przytomności.
Kilka dni wcześniej, schodząc z aklimatyzacji w C1 albo ABC spotkałem parę Rosjan – bardzo wysokiego gościa w towarzystwie obrazkowo ślicznej blondynki, z włosami zaplecionymi w małe warkoczyki. Szli dosyć ostro, z BC prosto do C1, prawie 1300 metrów przewyższenia. Rozmawialiśmy chwilę, cieszyli się, że jestem z Polski. Mam szczerą nadzieję, że tam na górze to był inny Rosjanin.

Im bliżej ciała, tym mniej mam siły, zmęczenie ostatnich dni, coraz ostrzejszy kaszel i wysokość robią swoje. Jestem w stanie zrobić dwa, trzy kroki, po czym zawisam na linie i biorę po kilka oddechów, potem kolejne dwa, trzy kroki i znowu przerwa. Trochę marzną mi palce u nóg – mimo ogrzewaczy i specjalnych, wysokościowych wkładek do butów. Kiedy po raz kolejny tracę oddech, zaczynam rozważać odwrót, ale tak naprawdę nie ku temu żadnego powodu, jestem zmęczony i zmarznięty, ale do kresu wytrzymałości jeszcze daleko. Przeganiam demotywujące myśli i walczę dalej. Ten cykl powtarza się wielokrotnie, pozostaje tylko się domyślać jak ciężko trzeba walczyć powyżej 7 i 8k…
Reszta teamu zaczyna mnie doganiać. Najwyraźniej procentuje fakt, że ich wyposażenie wnieśli na górę Sherpowie, a ja, jak głupi, targałem wszystko sam. Ostatecznie docieram do Rosjanina – staram się nie patrzeć w tamtą stronę, wyłączyć ten kawałek świadomości. Mimo to jakoś podskórnie czuję, że obok jest nieżywy człowiek i jest to dosyć niepokojące uczucie. Mija wieczność i udaję mi się wyjść ponad ciało. Do szczytu coraz bliżej, przepuszczam dwie osoby, które poruszają się szybciej ode mnie po czym napieram dalej.

Ok. 1430 docieram na spore wypłaszczenie – jeszcze tylko przejście przez niewielkie wgłębienie, krótki trawersik i mam przed sobą panoramę wysokich Himalajów. Everest, Lhotse, Makalu, Baruntse, wszystkie widoczne jak na dłoni. Jestem koszmarnie zmęczony, łapie mnie też ostry atak kaszlu. Właściwie to nawet nie mam siły się cieszyć. Robię kilka zdjęć, proszę też Ronana, żeby sfotografował mnie na szczycie. Poza tym siedzę na plecaku, odpoczywam, piję wodę i zjadam jakiegoś batona.
Spędzamy na górze jakieś 30 minut, po czym zaczyna się powrót. Początkowo Reverso nie chce się wpinać w zamarznięte poręczówki, pierwsze zjazdy idą bardzo opornie. Im niżej jednak tym sprawniej, ostatecznie docieram na dół na długo przed resztą. Kilkadziesiąt metrów nad ciałem spędzam trochę czasu wybierając linę, w którą nie jest wpięte, nie mam najmniejszej ochoty zaplątać się w liny obok śpiącego Rosjanina… W C3 jestem chwilę po Dorje, który już gotuje herbatę. Kubek ciepłego naparu piję w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Paręnaście minut później jestem już w namiocie, topiąc śnieg.

Wieczór mija spokojnie, zjadam całą masę gotowych posiłków – jakieś curry, kuskus, Ronan oddaję mi połowę swojej porcji, bo sam nie jest specjalnie głodny. Do tego herbata. Najwyraźniej przeginam z herbatą, bo długo nie mogę spać. W środku nocy łapią mnie bezdechy, więc łykam Diamox i ostatecznie udaję mi się przespać kilka godzin przed świtem.

19-20.XI.2011 – powrót do BC.

W dzień po ataku budzę się niewyspany, słaby i zniechęcony. Wciąż jesteśmy bardzo wysoko, przed nami bardzo długi dzień męczącego powrotu. Po wczorajszych ekscesach jedzeniowych boli mnie żołądek, pogarsza się też kaszel – to już jest suchy i zdrowy Khumbu cough, tylko coś poważniejszego.

Zjadam lekkie śniadanie, piję możliwie dużo herbaty i uciekam z dusznego namiotu. Na zewnątrz czekają już Dorje z Lakpą. Jestem pierwszy, więc tradycyjnie ruszam z Lakpą w pierwszej grupie. Do samego końca Szarego Kuluaru docieram bez przeszkód, potem trafiam na inną grupę i tracę masę czasu na mijanki na poręczach.

W C2 jestem mocno zmęczony, jem batony, pije herbatę, ale zmęczenie nie odpuszcza. Ostatecznie idę spać na godzinę. Niewiele to daje, ruszam kawałek w dól za Sherpami, ale czuję, że jestem zbyt wycieńczony na dalszą drogę. Krótka rozmowa przez radio z Timem i zostaję na noc w C2. Kaszlę koszmarnie, jak stary gruźlik, mam też wyraźną gorączkę. Herbata chyba nie pomoże, więc zaczynam przeglądać swoją apteczkę – mam mocny lek przeciw zapaleniom górnych dróg oddechowych, Eurespal. Łykam go z pyralginą i po kilkunastu minutach jestem jak nowo narodzony, kaszel radykalnie się zmniejsza, mija gorączka. Powtarzam kurację przed snem, po 5h i jeszcze raz nad ranem, kolejnego dnia.

W międzyczasie zabawna historia – do mojego namiotu zagląda jakiś Niemiec i pyta ile nas tu dzisiaj śpi. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że ja jeden, na co on mówi: “słuchaj nas jest piątka i mamy tylko dwa namioty, może weźmiesz jedną osobę?” Pytam, czy jest jakieś emergency, ktoś chory albo ranny? Gość się plącze nieco, ostatecznie stwierdza, że nie, ale będzie im ciasno. Wysyłam go w diabły, czym jest mocno urażony.

Rano czuję się lepiej, ale bardzo mocno osłabiony. Nie wyobrażam sobie jednak kolejnego dnia w tym obozie, a tym bardziej w tym namiocie. Po rozmowie z Timem decydujemy, że do C1 wyjdzie po mnie jeden z Sherpów (do C1 można wysłać zwykłego tragarza). Pakuję plecak, zakładam skorupy i zrezygnowany wrzucam sobie na plecy kilkanaście kilo. Początkowo idzie dobrze, ale do C1 docieram u kresu sił. Mogę sobie tylko pogratulować – gdybym nie poprosił o pomoc, musiałbym spędzić w C1 kolejną noc. Na miejscu czeka już Sila, jeden z naszych kuchennych Sherpów, który robi także za tragarza. Sila widzi, że nie jestem w najlepszej kondycji i staje na głowie, żeby mi pomóc. Niemal przeprowadza mnie za rękę przez ostatnią grań, a kiedy padam w namiocie, żeby ugotować herbatę, sam z siebie rozwiązuje i ściąga ze mnie skorupy. Mam ochotę go uściskać, ale czuję, że mógłbym zostać źle zrozumiany, zamiast tego częstuję go herbatą i herbatnikami. Po jakiejś godzinie ruszamy dalej. Sila ładuje do kosza cały mój dobytek, więc mogę iść na lekko.

Najwyraźniej muszę drogo zapłacić za sukces na szczycie, bo po drodze z C1 zaczyna mocno boleć mnie lewe oko. Wyjmuję i wyrzucam szkło kontaktowe, możliwie nisko naciągam kaptur i głęboko wciskam na twarz okulary słoneczne. Niewiele to daje, każdy promień słoneczny jest jak igła wbita w oko. Po godzinie idę jak pijany, lewe oko boli mnie niemiłosiernie, prawe, mocno nadużywane, też zaczyna boleć. Na miejsce docieram mocno zużyty. Piję trochę wody, dziękuję Sili i idę spać na kilkanaście godzin.

Kolejnego dnia rano czuję się jak zbity pies. Boli mnie głowa, na lewe oko widzę kolorowe impresje. Próbuje zalepić oko plastrem, ale działa to kiepsko, ostatecznie zalepiam lewą część okularów jałowym opatrunkiem. Tak udaje się na śniadanie. Muszę wyglądać niewyraźnie, bo Tim natychmiast bierze się za analizę moich obrażeń, diagnoza: ślepota śnieżna. Doprawdy?!. Dostaję różne środki przeciwbólowe, po których czuję się jak po mocnym blancie. Oko przestaje boleć, niedługo potem mija też najgorszy kaszel.

Resztę dnia spędzam pijąc masę płynów i wyjadając co smakowitsze zapasy.