Na Bangladesz ostrzyłem sobie zęby już od jakiegoś czasu. Pierwsze podejście zrobiłem w zeszłym roku, ale bez powodzenia. Jako że w tym roku projekty ułożyły się tak, że wczesną jesienią miałem do dyspozycji kilka miesięcy do zagospodarowania, nie zastanawiałem się specjalnie dokąd jechać.
Category Archives: Bangladesz
25.IX.2014 – Stara Daka.
Przez jetlag i ogólne rozbicie udaję mi się naprawdę zasnąć dopiero po bardzo wczesnym śniadaniu. Wstaję ok. południa i dużym nakładem siły woli pokonuję zniechęcenie, a wręcz może nawet monsunową deprechę i ruszam obejrzeć Starą Dakę.
26.IX.2014 – Sonargaon.
Brak rzeczy – po pierwszym szoku – nie przeszkadza mi tak bardzo, jak mogłem się spodziewać. Owszem, jest to kłopotliwe, szczególnie brak ładowarki do aparatu – jeśli nie będę w stanie robić tu zdjęć, to znaczna część wrażeń z podróży przepadnie. Nie od razu, ale pamięć – w szczególności moja – jest zawodna. Do tego dochodzi natłok podróży w ostatnich latach. Kraje, wrażenia i emocje mają tendencję do zlewania się w nieco mglisty kalejdoskop.
Continue reading
27.IX.2014 – Daka, Saderghat.
Dzisiaj czwarty dzień od przylotu, o moim plecaku wieści brak. Pogodzony już z wersją light swojego wyposażenia, większość dnia poświęcam na uzupełnianiu rozmaitych braków sprzętowych. Mam dwa dosyć potrzebne urządzenia, tablet (do pisania i wszystkiego innego, szczerze mówiąc) i aparat, które wymagają dedykowanych ładowarek.
28.IX.2014 – Daka, Daka-Mymensingh.
Dzisiaj zostawiam Dakę, nawet nie bez żalu, nabrałem do Molocha pewnego sentymentu. Z poczucia obowiązku dzwonię jeszcze na lotnisko. O dziwo, słyszę ‘Sir, your baggage has arrived’. Bydlęta klękają.
29.IX.2014 – Mymensingh.
Mymensingh jako takie – mam tu na myśli tzw. Stare Mymnsingh, analogicznie do Starej Daki, choć one wizualnie nie mają w sobie za wiele z zabytku – nie różni się zasadniczo od Starej Daki. Może jest troche bardziej czyste, kolorowe, wizualnie bogatsze. Poza tym taka sama plątanina małych uliczek ze sklepikami i straganami, gwar, zmasowany atak na zmysły.
30.IX.204 – Mymensigh-Chittagong.
Wychodząc rano z hotelu nie miałem do końca pewności gdzie skończę dzisiejszy dzień. Wiedziałem, że odpuszczę sobie podróż do Birisiri, gdzie lokalną atrakcją są glinianki, wyglądające jak wysokogórskie stawy. Dwa dni to stanowczo za dużo na glinianki.
01.X.2014 – Chittagong.
Chittagong jest jak młode tego samego gatunku co Daka, gatunku miejski moloch w kraju rozwijającym się. Jabłko padło niedaleko od jabłoni, jednak szybko zaczęło gnić. I tak mamy miasto brudniejsze, hałaśliwsze, znacznie bardziej zanieczyszczone, biedniejsze i generalnie odpychające. W przeciwieństwie do Daki, mogą tu jeździć także tuktuki benzynowe, co dodatkowo pogarsza sprawę. Pod koniec dnia od tutejszego powietrza szczypią mnie oczy, boli gardło i głowa.
Continue reading
02-03.X.2014 – Rangamati i zalew Kaptai.
Jak można się spodziewać, Chittagong opuszczam bez żalu. Autobusy do Rangamati odjeżdżają praktycznie spod hotelu. Do tego mój odjeżdża z zaledwie 15-minutowym opóźnieniem, a na miejsce dociera jedynie pół godziny po czasie. W porównaniu z ostatnimi doświadczeniami jest to podróż wręcz modelowa.
04.X.2014 – Z Rangamati do Bandarbanu.
Autobus z Rangamati do Bandarbanu jedzie ok. 4h. Nic w tej podróży specjalnie nie zapadło mi w pamięć, może poza tym, że z braku miejsc siedziałem na pudle obok kierowcy i przy każdej zmianie biegów dostawałem po żebrach tym nieszczęsnym drążkiem. W jednej z lokalnych wiosek o mały włos nie przejechaliśmy starego człowieka z długim kosturem. Tłum zebrał się wokół autobusu i zaczął lekko wrzeć – natychmiast przypomniały mi się sceny indyjskich ulicznych samosądów po wypadkach drogowych opisane w “Shantaram”. Jednak starzec z kosturem wyszedł ze starcia z autobusem cało, a tłum dał się udobruchać tłumaczeniom kierowcy, że musiał gwałtownie skręcić, żeby uniknąć zderzenia z tuk-tukiem.
05.X.2014 – Z Bandarbanu do Thanchi Bazar.
Rano autobus do Thanchi. Chcę stąd dopłynąć do Ramakiri, zobaczyć wodospady Naphakum, a potem ruszyć przez wzgórza do Rumy albo z powrotem do Thanchi. Zaplanowałem całe pięć dni na tę okolicę i mam ochotę je dobrze wykorzystać. Moja ochota jednak, jak się okaże, a rzeczywistość, to dwie, całkowicie odrębne, kwestie.
06.X.2014 – Z Thanchi do Bandarbanu.
Po nocy w bardzo podstawowym guesthousie, poranny jeep do Bandarbanu. Guesthouse był na tyle podstawowy, że właściciel oddał mi swój pokój. Na pytanie, czy aby na pewno będę spał tam sam, stwierdził, że tak, ale ma tu takiego pomocnika, a very good man, i jeśli bym chciał, to on może spać tam ze mną. Propozycja urocza, szczególnie, że nie mam wątpliwości, że chodziło mu o mój komfort psychiczny i bezpieczeństwo.
07.X.2014 – Rzeką Sanghu.
Po nieudanej eskapadzie we wzgórza, mam poczucie pewnego niedosytu, ale też pewnej ulgi. Trekking w 40-stopniowym upale, z przewodnikiem i policjantem dla towarzystwa, mógłby okazać się przyjemnością umiarkowaną, a może nawet lekką męczarnią. Ale mam też ochotę bliżej przyjrzeć się tym wzgórzom, inaczej niż zza szyby autobusu. Monsun właśnie się skończył, rzeki są na najwyższym poziomie z możliwych i jest to jedyna część roku, kiedy spłynąć można do Bandarbanu z położonej o 50 km dalej Rumy.
08-09.X.2014 – Bandarban-Chittagong-Srimangal.
Dwa ostatnie dni poświęciłem na przejazd z Bandarbanu do Srimangal w dystrykcie Sylhet, zahaczając o Chittagong. Dałoby się to zrobić jednego dnia, spędzając w autobusie kilkanaście godzin, ale chciałem spróbować raz jeszcze wejść do stoczni w Chittagong i odwiedzić tamtejsze stare miasto, nieopodal przystani Saderghat. Poza tym wyjazd zbliżał się do półmetka (a może nawet go przekroczył, w sumie nie wiem dokładnie ile czasu spędzę w Bangladeszu – plan zakłada coś pomiędzy 4-6 tygodni) i, jak to zwykle ze mną bywa w tym okresie, początkowy entuzjazm nieco osłabł, żeby przejść we wstępne oswojenie z krajem i jego atmosferą. Do tego chciałem przejechać się pierwszą klasą tutejszych pociągów – czytałem gdzieś, że porównywalna jest z wyższymi klasami pociągów indyjskich, które, jeśli wierzyć np. “Around India in 80 Trains” Monishy Rajesh, są prawdziwymi oazami luksusu.
10-11.X.2014 – Srimangal i podróż do Bogry.
Pierwsza rzecz jaką robię o poranku w Srimangal to wypożyczenie roweru. Niedaleko stacji kolejowej mieści się sklep z częściami do rowerów – choć patrząc po asortymencie jest to bardziej sklep z częściami do ryksz – gdzie przy okazji można wypożyczyć rower. Mój jest ewidentnie chińskiej produkcji, czerwony, zaklejony naklejkami w smocze wzory i bez wątpienia wykonany w tej samej technologii co chińskie czołgi. Jest cieżki, rozpędza się powoli, za to potem ciężko go zatrzymać, bowiem ma ledwie działające hamulce w stylu V-brake. Do tego groźnie wyglądające rogi przy kierownicy i cudownie brzmiący dzwonek o mocy niewielkiego megafonu. Poruszanie się nim w bangladeskim ruchu drogowym, nawet w tak małym mieście jak Srimangal, wśród ryksz, CNG, autobusów, pancernych ciężarówek i nielicznych samochodów, to przeżycie z gatunku mocnych. Na koniec dnia muszę zrobić podwójny zazen, żeby wrócić do równowagi ducha.
12-15.X.2014 – Bogra-Paharpur-Rajshahi-Puthia-Natore.
Dochodzę do wniosku, że wizualnie bengalskie miasta nie różnią się tak bardzo od polskich. Niekoniecznie mam tu na myśli te najbardziej reprezentacyjne polskie miasta, czy może najbardziej reprezentacyjne dzielnice, ale jeśli wziąć taki Raszyn, Marki, czy ostatni odcinek zakopianki, to mamy dobrą aproksymację wizualnego chaosu, jaki tu widać na każdym kroku. Jasne, jest brudniej, wizualny chaos jest o wiele mocniejszy, dochodzą także szalone plątaniny kabli, czasem otwarte rynsztoki, jednak pewne schematy się powtarzają.
16-18.X.2014 – Kushtia, Lalon Utsab.
Transfer z Natore do Kushtii wyjątkowo bezproblemowy. Rondo, przy którym zatrzymują się autobusy mam trzy minuty spacerem od hotelu (Hotel nazywa się VIP, żeby nie było wątpliwości, że to wyjątkowego wyrafinowania establishment). Na miejscu już stoi autobus i nawet dostaję 10 taka zniżki na bilet z racji faktu, że jestem cudzoziemcem. Po dwóch godzinach Kushtia. Mój rykszarz, co wygląda jak hinduski święty, ale śmierdzi jak warszawski menel, ma spore problemy ze znalezieniem guesthouse’u, w którym mam mieszkać. Ze trzy razy pyta od drogę, aż w końcu odmawia współpracy przed hotelem, którego nazwa jest daleką aproksymacją nazwy docelowego – Rose View zamiast Rojonigondha. Wskazówki telefoniczne od prowadzącego GH tylko go rozwścieczają, więc płacę i zmieniam rykszarza na bardziej cywilizowany model. Tym razem docieramy na miejsce zaledwie po jednym pytaniu o drogę.
19-20.X.2014 – Khulna, Barisal i rejs Barisal-Daka.
W Khulnie zabawię krótko, zaledwie jedną noc. Pierwotnie planowałem popłynąć stąd na trzydniowy rejs po Sundarbanach, ale zniechęcają mnie do tego formuła takich rejsów – typowy packge tour dla masowego turysty, którego w dużych ilościach ładuje się na statek – oraz czas, jaki musiałbym czekać na taką wycieczkę – minimum cztery dni, a może dłużej. Jako że za cztery dni to ja już chcę być w innym kraju, bez większego żalu odpuszczam Sundarbany. Próbuję też kupić bilet na rejs do Dhaki, na jednym z niewielu pozostałych przy życiu statków typu Rocket, ale jako że nie pływają już one do Khulny (a jedynie do Morelganj i Barisal), biletów w Khulnie nie sprzedają.
21-22.X.2014 – Dhaka.
Po kiepsko przespanej nocy na Tipu 7 i niespodziewanej pobudce przed 0600 niespecjalnie mam ochotę na cokolwiek poza spaniem. Jakimś niezrozumiałym wysiłkiem woli robię jeszcze eksperyment hotelowy, próbuję zatrzymać się w hotelu Ramna – różowym potworze nieopodal stadionu hokejowego w dzielnicy Motijeel. Opryskliwy właściciel stwierdza “no room” co, biorąc pod uwagę rozmiar miejsca, jest mało prawdopodobne, najpewniej jest to kolejne miejsce, które nie przyjmuje cudzoziemców. Zresztą miałem z nimi dziwne przejścia jeszcze przed wyjazdem – kiedy na tydzień przed wylotem chciałem telefonicznie zarezerwować pokój, powiedzieli żeby dzwonić dzień przed przyjazdem. Dzień przed przyjazdem stwierdzili, że mam zadzwonić po wylądowaniu. Natomiast ja już wtedy nie miałem do nich cierpliwości i pojechałem – w deszczu stulecia – do bardzo gościnnego hotelu Pacific, któremu naprawdę niewiele można zarzucić.
23.X.2014 – Dhaka, DAC-KUL(-KBV).
Ostatniego dnia w Dhace, mimo mocnego zmęczenia materiału, udaje mi się zebrać do jeszcze jednej wizyty w Starej Dhace. Krążę trochę po wąskich uliczkach, robię kilka zdjęć, z których jestem nawet zadowolony. Czuję, że to może być bardzo udany fotograficznie dzień, ale w pewnej chwili cała energia siada i niespecjalnie mam ochotę na dalsze wędrówki w upale. W ogóle czuję się dosyć dziwnie, może zatrułem się jedzeniem, a może to napięcie przed wieczorną podróżą. Ostatecznie, po paru próbach zmotywowania się do dalszych eksploracji, łapię rykszę do skrzyżowania Daynik Bangla More, dwa kroki od mojego hotelu – lokalizacji, której nazwa rozpoznawana jest przez rykszarzy, kierowców CNG i taksówkarzy w całej Dhace, w odróżnieniu od nazwy ronda kilkaset metrów dalej.